2500 kilometrów na liczniku, jedno stłuczone kolano, jedne chlustające wymioty w samochodzie, jedno stado owiec tarasujących drogę, jeden słój miodu z górskich kwiatów, zero spotkań z rumuńską drogówką i - na oko - z dziesięć roboczogodzin pralki po powrocie. Taki jest bilans naszej tegorocznej wyprawy do Transylwanii. Zacnie było.