Kraj,w którym mają zawody w huśtaniu i w noszeniu żon. Mają też narodowy epos o gigancie, który gadał z jeżami. A poza tym jeziora, bagra, plaże, lasy. A w tych lasach jeże. A wiadomo, że u nas rodzina jeżolubna. Jedźcie do Estonii, ludziska. Fajna jest.
Jeśli szukacie miejsca, gdzie można pozwiedzać świetne muzeum sztuki współczesnej, a dosłownie godzinę później hasać sobie po bagnie niczym zawodowa strzyga, to właśnie znaleźliście. Estonia jest mała, śliczna, sympatyczna. Po prostu bije od niej gemutlichkeit, bo inaczej się jej opisać nie da (dla tych, co nie szprechają, to jest takie śmieszne słowo, które znaczy wszystkie miłe rzeczy na raz). Zachwytów nad Tallinem, żywcem wyciętym z jakiejś hanzeatyckiej bajki, już wam Matka oszczędzi (no dobra, nie oszczędzi, kto ciekaw tallińskich przygód klika tutaj) - dziś Estonia au naturel.
Bez urazy, ale kraj to niewielki. Kraik taki, no. Postanowiliśmy więc nie utrudniać sobie życia i potraktowaliśmy stolicę jako bazę wypadową we wszystkie okoliczne chaszcze, bagna, jeziora i wyspy. I z czystym sumieniem możemy powiedzieć, że wszystkie te nasze szalone przyrodnicze zapędy w całości zaspokoiły dwie świetne miejscówki - park narodowy Lahemaa i wyspa Saaremaa. Tak, to prawda, Estończycy mają dziwne umodobanie do literki a.
Lahemaa jest od stolicy o rzut beretem. Serio - dobra droga, rach ciach, godzinka i... zupełnie inny świat. Niebieskie lustro wody prześwitujące pomiędzy drzewami, mały parking, piaszczysta dróżka. Dookoła niewielkie wzgórza, takie morenowe, bo widać gołym okiem, że kiedyś lodowce miały tu używanie. Miliony wysepek, wielkie głazy narzutowe, czasem jakiś wodospad. Matczyny wewnętrzny termometr piszczy, ale bachory w kwiczących podskokach ładują się do wody pełnej glonów. Na szczęście w parku jesk kilka niewielkich wiosek, które wyglądają jak zakonserwowane w karbonicie przez ostatnie siedemdziesiąt lat. A tam karczmy z bielonymi ścianami, gdzie serwują pierwszorzędną szamę, w tym naprawdę dziwne grzaneczki czosnkowe, których powinien skosztować każdy pokrewny Ojcu koneser chleba (gdybyście kiedyś tam zajrzeli, to knajpa nazywa się Palmse kõrts).
A jak człowiek odsapnie, to hops na bagna i mokradła. Żebyście nie myśleli, że jesteśmy jakimiś hardkorami, co bachory porzucają na bagnisku (a kusi, oj kusi!), to wiedzcie, że estońskie bagna są cywilizowane, z wytyczoną pięciokilometrową trasą prowadzoną drewnianymi kładkami. Tu przeżyła Matka nieco zaskoczenia, bo bachory trasę drałowały dzielnie, mimo że w sumie nic specjalnego się dookoła nie działo - ot, błocko. Zapewne dużą zasługę ma w tym Kluska, która pół drogi raczyła nas opowieścią o gigantycznym pająku imieniem Wielkie Kłamstwo, który zwabia ofiary do swojego bagiennego leża nęcąc je kakałkiem... Tak, wiemy. Nic nie musicie mówić. Hasztag patologia.
Drugą fantastyczną estońską miejscówką jest wyspa Saarema. Po pierwsze trzeba się na nią przeprawić promem, a to już nie lada atrakcja. Taki prom otwiera paszczę i pożera samochody. Potem są puste, małe lokalne drogi. Widoczne z daleka kościoły, drewniane wiatraki, chaty kryte słomą, smagana wiatrem latarnia morska. Najzieleńsze pola, najbłękitniejsze niebo. Saarema jest zamknięta w bańce, gdzie czas płynie jakoś leniwiej. A przynajmniej do momentu, gdy człowiek zorientuje się, że jak nie zdąży na ostatni prom, to będzie nocował na przystani. Bo taki prom to ma określoną pojemność i jak się wyprzeda, to klops. Może się wtedy zrobić nieco chaotycznie, uwierzcie nam na słowo.
Musimy was również ostrzec przed miejscem zwanym Angla. Bo mają tam wiatraki, po których można łazić. I ciągnąć za wszystko w środku. I są wybiegi z ogromnymi łaciatymi królikami. I gęśmi. I baranami. I jest knajpa, gdzie pieką własny chleb. Może się okazać, że utkniecie tam na kilka godzin. Wcale a wcale nie mówimy z doświadczenia.No to kiedy jedziecie? Jedźcie, już, zaraz, teraz! Mają puściutkie plaże, czyste niebieskie jeziora i 98% kraju pokryte zasięgiem wifi. Lepiej po prostu być nie może.