Stało się - bachory najechały naszą szacowną stolycę. Po cholerę, zapytacie? Otóż powodów ku temu szalonemu przedsięwzięciu mieliśmy dość sporo – po pierwsze urodził się w Warszawie pierwszy preclowo-kluskowy kuzyn (sto lat Adaś!), po drugie od dawna zasadzaliśmy się, by spuścić bachory ze smyczy w Koperniku, po trzecie zaś szykowały się warsztaty Duplo. Tak więc, pełni nieuzasadnionego optymizmu, załadowaliśmy ferajnę do auta i w drogę!
Ach, jakże fajna jest ta Warszawa! I pisze to Matka pomimo faktu, że na wysokości Raszyna bitą godzinę staliśmy w korku, podczas gdy bachory wyły na tylnym siedzeniu w takt „the best of Fasolki”. Pomimo faktu, że do drugiej w nocy pod oknami naszego mieszkania w śródmieściu odbywał się jakiś wesoły happening z megafonami. Pomimo faktu, że na drodze panuje zasada „zesraj się, ale nie wpuść baby na krakowskiej rejestracji”. Super było.
Po pierwsze zaliczyliśmy klubokawiarnię Pompon z jej świetnym wystrojem, z salą wypełnioną linami, zjeżdżalniami, mostkami, huśtawką i toną klocków, z malunkami na ścianach, toaletą dla dzieci i w końcu z całkiem dobrą kawą dla umęczonych życiem matek. Potem Ojciec, powszechnie znany koneser wołowiny, zażądał, by odstawić go do Warburgera, gdzie obżarł się mięcha, opił lemoniady i z błogim uśmiechem oznajmił, że teraz można już wieźć go na zwiedzanie. Już przeboleje.
A potem przekroczyliśmy progi Centrum Nauki Kopernik – i to był koniec. Już nic się nie dało zrobić, nic zaproponować, bachory z obłędem w oku ganiały od atrakcji do atrakcji. Wołami nie dało się ich wyciągnąć z sekcji dla małych dzieci o wdzięcznej nazwie Bzzz!– sekcji w dużej części poświęconej eksperymentom z wodą, dodajmy przytomnie. Owszem, pani przy wejściu niby ostrzegła, żeby podwinąć rękawy, ale nie wspominała, że będzie trzeba Klusce wyrzynać całe ubranie łącznie z majtkami. Ojcze, Matko, jeśli potomstwo swe wpuszczasz do Kopernika, ucz się na naszych błędach i przytomnie zapakuj zmianę ubrania. Na szczęście w sekcji tej jest ograniczenie czasowe – niewielkie grupy wpuszczane są co 70 minut. Ryk protestu rozpoczął się, gdy Pani z obsługi zaczęła znacząco krążyć po naszej orbicie, uświadamiając nam delikatnie, że już po czasie, a z naszej grupy zostaliśmy tylko my – i ciągle urządzamy wyścigi motyli, tworzymy kulkowe wiry i bawimy się w Hana Solo w karbonicie. A przecież to zaledwie mała sekcja Centrum! Potem jeszcze koła sterowe, wielkie bańki, wahadła, roboty... i nagle okazało się, że już zamykają. „To wrócimy jutro”, skwitował Precel, gdy pakowaliśmy się w auto i ruszaliśmy do Krakowa.
No więc wróciliśmy – nie ciałem wprawdzie, ale chociaż duchem, na grubych kartach Jestem miasto. Warszawa Marianny Oklejak i Aleksandry Szkody. To taka książka – nieksiążka, oglądajka właściwie, opowiadajka. Tekstu nie ma prawie wcale, ale za to ile się dzieje, ile szczegółów, ile zakamarków, ile małych tajemnic i oka puszczanego do starszych czytelników. Ot, chociażby taki Jaruzelski na ekranie telewizora w bloku. Niby nic, a uśmiecha się Matka (choć uczciwie mówiąc nie pamięta tego dnia, gdy nie było Teleranka). Precel przepadł na rozkładówce pradziejowej, potem zaś zachwycił się czerwoną Warszawą i błyszczącym nowością Pałacem Kultury, funkcjonującym w preclowej świadomości jako budynek-rakieta. Najdłużej jednak zatrzymał się w roku 1944. Nic nie mówił, Matka też niewiele – tylko Syrenka w Wiśle płakała.
A na koniec fajna sprawa – torba z Zosią z Ulicy Kociej upolowana na Targach Książki w Krakowie wędruje do nowej właścicielki. Otrzymuje ją pani Karolina, która chciałaby mieszkać na ulicy Psiej Mordki. Pani Karolino - prosimy o adres!