Długie piaszczyste plaże i przybrzeżne promenady, zakurzone, wypełnione sklepikami uliczki starego miasta, ruchliwe targowiska pełne smaków i kolorów, równe białe linie bauhausowych kamienic, w końcu kamień i stal nowoczesnego centrum. Tel Aviv ma wiele twarzy i idealnie nadaje się na włóczęgę - zwłaszcza jeśli co najmniej jedna para stóp jest mała.
Tak to sobie Matka wyświetlała w głowie, ciągiem pięknych obrazków wprost z reklamy jakiegoś biura podróży. Wiecie, roześmiana czteroosobowa rodzina w zwiewnych strojach idzie brzegiem morza. Nie wyobrażała sobie natomiast Matka chlustających w samochodzie wymiotów i następującej po nich dramatycznej akcji ratunkowej, na skutek której pogłowie wycieczki zmniejszyło się o jedną sztukę.
Sztuka ta, zadekowana bezpiecznie w domowych pieleszach, oddawała się przez tydzień procesowi rekonwalescencji, nie wystawiana na takie atrakcje jak głód, chłód i ogólna niedola człowieka, któremu każą oglądać jakieś bezsensowne stare kamienie. Tymczasem reszta wycieczki, nieco posmutniała po tych niefortunnych wydarzeniach, przystąpiła do pocieszania się najdroższymi lodami świata w jakiejś wymuskanej eko-sreko kawiarence na lotnisku w Tel-Avivie. Serio, nie pytajcie, ile te lody kosztowały, bo na samą myśl Ojcu zaczyna pulsować żyłka nad lewym okiem.
Tel Aviv jest miastem posklejanym z kilku różnych bajek - z jednej strony całkiem europejskim, pełnym darmowego internetu, bezpiecznych placów zabaw i sieciowych kawiarni, z drugiej pachnącym nieco orientalną nutą niosącą się wraz z zaśpiewem muezzina uliczkami starej Jaffy. Nie ma tu dziesiątków zabytków z listy Unesco, jest za to klimat dla włóczykijów i odkrywców - zwłaszcza takich, których czteroletnie stopy niosą w każdy zaułek z takim samym entuzjazmem. Po co jechać?
T jak targowiska
Bach, wpada Kluska w długie alejki ciasno wypełnione straganami. Wpada i staje jak wryta. Wszystko tu jest, no wszystko! Zaczynamy od targu staroci w Jaffie, gdzie rozumem trudno ogarnąć, o co właściwie chodzi. Designerskie butiki sąsiadują tu z kompletnymi rupieciarniami handlującymi pojedyńczymi nogami od krzeseł. Dziesiątki sprzedawców zachwalają wszelakiego rodzaju klamoty, "antyki" masowej produkcji, najlepsze na świecie szale, najpiękniejsze pierścionki, najbardziej błyszczące naszyjniki. Mała kluskowa łapa wszystko maca, po wszystko sięga, wszyscy śmieją się do niej radośnie, pierścionki pokazują, bransoletki, laleczki, choć wiadomo przecież, że Matka nie kupi tego śmiecia, ale co tam, i tak fajnie jest! "Where are you from my friend? Poland? Duda! Duda!" witają nas radośnie kolejni sklepikarze. Potem czeka nas jeszcze wyprawa na Shuk Ha'Carmel, pełen owoców, warzyw, słodyczy, pokrzykujących sprzedawców, co rusz innej muzyki ze straganowych głośników. Na wypasie. Ochom i achom nie ma końca.
S jak sztuka
Pełno jej wszędzie. Street art w Tel Avivie atakuje nas z każdej strony, gdzie się człowiek nie ruszy, tam coś do zobaczenia. Nie trzeba chyba dodawać, że niemiłosiernie wydłuża to premieszczanie się z miejsca na miejsce, jeżeli do każdego napotkanego muralu trzeba wymyślać historyjkę, prawda? Prawdziwą fajnością jest jednak TOMA (Tel Aviv Museum of Art), gdzie jedliśmy ogromny tort cekoladowy i oglądaliśmy - oprócz rembrandtów, picassów i monetów - radioaktywne wiewiórki i miniaturowe pokoiki dla lalek.
K jak koty
Dziesiątki bezpańskich włóczykijów o rozmaitej proweniencji, nieufnych i zadziornych, bez uszu, bez oczu, bez końcówki ogona. Wylegują się w słońcu, grzeją na maskach samochodów, przemykają cicho wzdłóż ścian. A Kluska pozostaje niezmiennie entuzjastyczna przy pierwszym i setnym kocie.
P jak plaże
Piasek tak drobny i biały, jak mąka. Kompletna beznadzieja! Nic się z niego zbudować nie da, najmniejszego nawet zamku, reklamacja! Nic to jednak, na schodkach prowadzących na plażę trzech chłopaków gra jakąś radosną melodię, wokół pełno muszelek i oszlifowanych przez piasek kawałków szkła, chce się żyć. Tylko Ojciec dostał zawału serca na widok wspinającego się po ścianie karalucha.
J jak jedzenie
Jaaaajooo! Jaaaajo!!! - rozpoczyna Kluska z rana. Mus to mus. A raczej hummus. Codziennie rozpoczynamy od śniadania w lokalnej ulicznej kafejce, gdzie radzimy sobie z wielkim talerzem hummusu i wkrojonym do niego jajkiem. Potem jest falafel, wielki świeżo wyciskany sok z jednego z licznych straganów, potem lokalne lody, porwany naprędce pieróg nadziewany serem z okolicznego straganu, pyszny świeży kebab na targowisku, spożywany pod czujnym okiem dziesięciu wygłodniałych kotów... Mniam mniam jajo! - konkluduje Kluska. To przyznać trzeba - w Tel Avivie kulinarnie jst na wypasie.
Gdy późnym wieczorem siedzimy na przystanku, czekając na powrotny autobus, Matka i Ojciec mają wrażenie, że przeszliśmy chyba z milion kilometrów. Tymczasem Kluska, przed chwilą jeszcze wymięta jak morka ścierka, nagle dostaje energetycznego kopa. Biega, tańczy, pokrzykuje, używając przy tym słów powszechnie uważanych za obraźliwe.
- Klusko, za każdym razem, gdy mówisz brzydie słowo, na mojej głowie siwieje jeden włos... - jęczy Ojciec w desperacji.
- Duuuuuupa, dupa kupa! Dupa pupa! Dupa kupa! - rozlega się w odpowiedzi radosny śmiech na przystanku w Tel Avivie.