No dobra, Matka oszukała was podstępnie w zeszłym tygodniu, obiecując 10 miejscówek, jednak dopadł ją demon prokrastynacji i udało się zrealizować zaledwie połowę tego ambitnego założenia. Nadszedł czas na dokończenie naszego subiektywnego przewodnika po fajnych miejscach, które w północnych Włoszech można zaliczyć z potomstwem.
Część pierwszą znajdziecie TUTAJ.
6. Jezioro Garda
Stragany ze stosami gigantycznych cytryn oferujące świeżo wyciskaną lemoniadę, długie promenady, kamieniste plaże, bary plażowe, dmuchane fotele, drinki z palemką, łażące tu i ówdzie kaczki, śmigające gdzieś daleko motorówki, woda skrząca się w słońcu. Jezioro Garda ma wszystko. Wszy-stko. Ma również wodę tak zimną, że zaprawione wszak w bałtyckich bojach Potwory poddały się przy trzecim podejściu. Lokalsi zresztą patrzyli na nas jak na ludzi niespełna rozumu. Halo, jezioro u podnóża gór, w maju, niech no państwo się w głowę pukną.
Można jechać dookoła - podobno to supre opcja na uniknięcie tłumów - jednak my zadekowaliśmy się w południowej części, przy nieocenionej pomocy Google Images wyszukując co ładniejsze mini-plaże i bardzo skrzętnie ignorując dobiegające z tylnego siedzenia pytania o ogromne reklamy okolicznych parków rozrywki. Im dalej od głównych atrakcji, tym bardziej lokalnie. Można zaparkować przy plaży, powalczyć w kolejce o pieczywo w Lidlu, ucieszyć się, że włoskie bachory zachowują się dużo gorzej niż nasze - jest niespiesznie, sennie, przyjemnie.
7. Sirimone
Główna atrakcja wspomniana w poprzednim akapicie to oczywiście Sirimore, perła prawdziwą, miasteczko tak cholernie absurdalnie urocze, że nachodzi człowieka podejrzenie, że jakiś zespół marketingowy stworzył je od zera jako kwintesencję włoskości. Na malutkim cyplu wcinającym się w nieziemsko niebieskie jezioro stoi sobie i zameczek, i rzymskie ruiny, i kamieniczki średniowieczne, i lodziarenki, i restauracyjki pełne drzew oliwnych - to jest wprost nie do uwierzenia i inaczej jak zdrobnieniami mówić się nie da. Jest to zresztą to miejsce, które progenitura zapamiętała najlepiej i wspomina z lubością.
Niestety, jak łatwo się domyślić, podobnym zachwytem pała również połowa ziemskiej populacji, więc wizytę w Sirimone rozpoczyna człowiek od przyjęcia pozycji snajpera - trzeba bowiem mieć sokoli wzrok i gepardzią szybkość, by upolować jakiekolwiek miejsce parkingowe (a i to już poza samym miasteczkiem, które jest - szczęśliwie - objęte całkowitym zakazem wjazdu). Potem trzeba odstać swoje i po lody, i po bilety na zamek. Ale warto było, warto! Wszak w murze odkryliśmy gniazdującego gołębia, który nic a nic nie robił sobie z naszej obecności. I to było, proszę Państwa, wydarzenie!
8. Werona
Tam, gdzie się rzecz ta rozgrywa, w Weronie, do nowej zbrodni pchają złości dawne - znaczy się rozpoczynamy od awantury o to, że konieczna jest bułka. Nie jakaś tam specjalna - ot, lokalna ciabatta. Jest niezbędna, kluczowa, bez bułki ani kroku. Potem konieczne jest picie, potem lody, potem pod werońskim koloseum rozstawione jest jakieś targowisko lokalnych specjałów... słowem widać wyraźnie, że te biedne zagłodzone pacholęta z republiki postsowieckiej nie mają w domu co jeść.
Nic to jednak, Werona warta jest ciabatty. Wspomniany już amfiteatr, trzeci największy spośród tych, jakie możemy zwiedzić dzięki uprzejmości Imperium Rzymskiego, służy dziś jako imponująca miejscówka do wysawiania koncertów i dzieł operowych - tak więc nie zdziwiły nas zbytnio gigantyczne dekoracje w stylu chińskim. Następnie dom Julii, który oczywiście z Julią nie ma nic a nic wspólnego, bo - surprise surprise! - była postacią fikcyjną (albo, jak poinformował nas Precel, jednym z bossów w Karazanie). Tam można strzelić sobie fotę na balkonie oraz pomacać posąg Julii po cycku - a że stoi to w jawnej sprzeczności z wszelkimi zasadami, jakie Matka usiłuje wpoić pewnemu młodzieńcowi, to może jednak nie. Potem są uliczki malownicze, place piękne, kamienice kolorowe i ogólny włoski wypas.
9. Turyn
Turyn! Na samym końcu naszego włoskiego szlaku to miasto wielkie, przepełnione, zakorkowane, zlane deszczem. Pierwsze wrażenia nie napełniały, delikatnie mówiąc, optymizmem. Nawet pierwsza uliczna włóczęga specjalnie nas nie przekonała, ani pierwsze lody, ani kopia calunu wystawiona w katedrze Jana Chrzciciela, ani chłod i deszcz, co wprawdzie nie było winą Turynu per se, ale na tym etapie było juz Matce wszystko jedno. Ale gdy następnego ranka, w nastrojach wybitnie bojowych, ruszyliśmy na podbój miasta, okazało się - że Turyn jest nie do pobicia jeśli chodzi o atrakcje dla małoletnich.
Muzeum Kinematografii, Muzeum Motoryzacji i Muzeum Egipskie - wielka trójca turyńska, która wywołała w nas opad szczęk do kolan. Albo i poniżej. Dość powiedzieć, że poziom zarąbistości tych przybutków zasługuje bez wątpienia na osobny wpis - którego spodziewajcie się wkrótce.
10. Jezioro Como
Soczysta zieleń wzgórz otaczających taflę jeziora, wąziutka droga biegnąca wzgłuż brzegu, na której co rusz truchlejemy na widok lokalnego autobusu, cięarówki czy nawet szalonego traktora, pędzącego na złamanie karku. Po obu stronach otoczone begoniami wille, helikoptery weekendowych gości lądujące co parę minut na prywatnych posiadłościach... a gdzies tam na horyzoncie majaczy Villa del Balbianello, na którą Matka spogląda spode łba, bo jak wiadomo nakręcono tam najgorszą scene miłosną w historii kinematografii.
Ale Jezioro Como, choć ocieka oscentacyjnym bogactwem, jest przyjazne również dla przygodnego podróżnika. Malutkie miasteczka, malutkie restauracje, malutkie sklepiki. I mnóstwo rzeczy na "p' - promenady, pomosty, promy, pizza. Kelnerzy uśmiechnięci od ucha do ucha na wiok latających w kółko bambini. A do tego wszystkiego lokalne osobliwości - na przykład latarnia "jeziorna" (bo wszak nie morska) wybudowana na wzgórzu 150 metrów nad jeziorem na cześć Alessandro Volty, która nieco odrapaną i zapomnianą spiralą schodów prowadzi do najlepszego widoku w okolicy. Kościoło - karczma w malusieńkim San-Maurizio, ośnieżone szczyty alp nad kolorowymi kamieniczkami Bellagio. To wyprawa leniwa, niespieszna (biorąc pod uwagę warunki drogowe musi taka być, jeśli chcemy zachować zycie i zdrowie), pełna smakołyków i nagłych oszałamiających pejzaży.
To by było na tyle, kochani! Jedźcie! Jedźcie szybko, bo warto!