Jedni szukają zagubionej odwagi, inni prastarego rodowego artefaktu. Jedni bardziej metaforycznie, drudzy zupełnie dosłownie. Jedni w swoim sercu, drudzy na przestrzeni wieków. No dobra, czas start, wyruszamy na wielkie poszukiwania z rycerzami i królikami. A czasem nawet z rycerskimi królikami i króliczymi rycerzami!
W poszukiwaniu niebieskiej marchewki
W poszukiwaniu niebieskiej marchewki to kawał książki. Serio, ogromna jest. Właściwie to stanowi całkowite przeciwieństwo tej nieszczęsnej marchewki, która jest całkiem malutka i dobrze ukryta na ogromnych kolorowych rozkładówkach, po brzegi wypełnionych harcującymi królikami. Zacznijmy jednak od początku - na początku bowiem poznajemy Jasia Króliczka, czyli młodzieńca, który zabierze nas w szaloną podróż w czasie.
Zaczynamy w odległej prehistorii, gdy plemię królicze żyje sobie ze zbiorów gigamarchewek pośród królikozaurusów i królikogrysów szablozębnych. Czujecie klimat? Królikozaurusy! No kurde, już na pierwszej stronie nas kupili. Z całym dobrodziejstwem inwentarza. Wróćmy jednak do naszych pre-królików, które pewnego dnia odkrywają niezwykłą, boską i magiczną niebieską marchewkę - i tak zaczyna się ich gonitwa przez wieki, nieustające poszukiwania tego nieuchwytnego artefaktu, który co i rusz ginie w zawierusze historii.
No to lecimy - na kolejnych stronach poznajemy króliczą cywilizację s starożytnym Górnym Egipcie, zaglądamy do rzymsko-króliczego koloseum, potem do zamku warownego, pod pokład karaweli "Santa Marchewka", na podbój dzikiego zachodu, w sam środek rewolucji przemysłowej, w okopy wielkiej wojny i w końcu w kosmos. Gdzieś w niekończącej się gęstwinie szczegółów ukryta jest na każdej rozkładówce nasza tytułowa, malutka niebieska marcheweczka.
Nie dość tego jednak - przez karty przewijają się cały czas ci sami bohaterowie króliczego plemienia, ubrani w kostiumy z epoki. Z tyłu książki mamy rozpiskę długouchych bohaterów wraz z krótkim opisem ich charakterów i pragnień. Jakby tego było mało, każdej rozkładówce towarzyszy też opis "historyczny", nakreślający pokrótce losy naszych gryzoni w danej epoce. I wiecie co? Bachory się cieszą, to jasne, ale przezabawne jest to również dla dorosłych. Matka bardzo docenia wszystkie oczka puszczone do starszych czytelników, wszystkie historyczne nawiązania i aluzje do prawdziwych postaci i wydarzeń. Co powiecie na tłumy widzów na rzymskiej arenie trzymające napis "Semper Plures Carota"?
Jak zwykle w przypadku takich książek obawia się Matka, że z czasem lektura straci na atrakcyjności, a bachory po prostu zapamiętają miejsce ukrycia poszczególnych marchewek. No więc nie. Znaczy tak, zapamiętają, ale nic a nic im to nie przeszkadza - czytamy dalej z równym entuzjazmem, odkrywając coraz to nowe szczegóły i zabawne scenki. A poza tym wiadomo, że przeciętny pięciolatek ma pamięć dobrze rozwiniętej meduzy - starczy odłożyć Niebieską marchewkę na chwilę na półkę... i znów ginie w pomrokach dziejów, wzywając króliczych śmiałków na poszukiwania.
Rycerz Lwie Serce
Rycerz Lwie Serce to kolejna już, po niedawno goszczących na naszych łamach Cudach Niewidach, książka - gra paragrafowa. Że co? Jeśli nie wiecie zupełnie, o co chodzi, to poczytajcie najpierw tam - wszystko Matka wyjaśnia. Ale właściwie może wyjaśnić i tutaj - jest wszak posiadaczką narybku, a zatem tłumaczenie rzeczy po piętnaście razy nie jest jej obce. No więc w telegraficznym skrócie chodzi o to, że o przebiegu historii w tej książce decyduje czytelnik - to on, wybierając drogę, którą podąży bohater, każdorazowo "buduje" opowieść z poszczególnych segmentów. Celem - a za razem warunkiem zwycięstwa - jest oczywiście przeprowadzenie naszego bohatera przez wszystkie przygody i przeciwności aż do odpowiedniego zakończenia. Proste, prawda?
No cóż, nie takie proste, jakby się wydawało! Gdy wraz z małym rycerzem w błękitnej zbroi rzucamy się w wir przygody, wkrótce okazuje się, że poprawna ścieżka jest tylko jedna, a zmyłek - bardzo wiele! Niejednokrotnie trafiamy na takie rozgałęzienia historii, które cofają nas do początku opowieści, musimy więc ruszyć ponownie, tym razem próbując innych rozwiązań. Po drodze czekają nas jeszcze zagadki, labirynty, łamigółwki i poszukiwanie szczegółów, jednak to właśnie zapamiętanie właściwej drogi oraz tych rozgałęzień, które prowadzą w maliny stanowi dla Potworów największe wyzwanie.
Jest jeszcze jedna sprawa związana z tą na pierwszy rzut oka niepozorną książeczką. Podjarka, prosze Państwa, podjarka międzypokoleniowa. Co prawda z zupełnie innych powodów, ale kto by się tam przejmował. Bachory jarają się okrutnie samą ideą - grą, którą starają się zapamiętać, przygodami, które pomagają naszemu rycerzowi przeżyć. Matka jara się niemożebnie warstwą graficzną. Delphine Chedru (którą prezentowaliśmy już na blogu przy okazji Spot it) poszalała tym razem ze średniowieczem. Na kartach Rycerza Lwie Serce czekają smoki i charty, które przyszły tu z półcien Paolo Uccello, czerwony lew szkockiego rodu MacDuff i dziwaczne zwierzęce hybrydy, które pouciekały z kart średniowiecznych map.
PS. "Dlaczego zrobiłaś zdjęcie tego fatalnego miejsca, gdzie zaatakowała nas Pstrągowa Dama?!" - wykrzykuje Precel oglądając matczyne zdjęcia Rycerza Lwie Serce. No fakt. Chyba dlatego, że robi cholernie dobre wrażenie!