Kiedy docieramy w serce jaskini Nietoperzowej, przewodnik prosi, by wziąć bachory za ręce i gasi latarkę. Nagle otaczają nas ciemności, gęste jak smoła, absolutnie nieprzeniknione, pełne małych, nieznajomych odgłosów. Matka czuje, jak mała dłoń coraz mocniej ściska dłoń matczyną.
Stoimy w tej ciężkiej, zimnej i wilgotnej ciemności, nasłuchując. W głowie na wierzch wypełza jakiś atawistyczny niepokój. Nagle przewodnik włącza światło. Jeszcze przez chwilę panuje cisza, po czym rozlega się nieco piskliwy głosik Kluski - Wcale się nie bojałam!
Jaskinia Nietoperzowa to od Krakowa rzut beretem - zaledwie 25 kilometrów. Zwiedzić można ją jedynie z przewodnikiem, ale ten dyżuruje na miejscu, więc nie stanowi to problemu - wszystkie potrzebne dane znajdziecie na stronie internetowej. Wycieczka zajmuje około pół godziny, czyli akurat tyle, by umysł trzylatka pod koniec odpływał już w inne rejony, jednak przy niewielkim rodzicielskim wysiłku jest to do ogarnięcia. W środku, oprócz ciekawych formacji skalnych i nietoperzy (co wcale nie takie oczywiste, bo te siedzą zazwyczaj dużo głębiej, niż zapuszczają się turyści - choć nam jednego zagubionego śpiocha udał się spotkać), są też nieco wątpliwej urody, acz bardzo sugestywne figury zwierzaków jaskiniowych. Trzeba przyznać, że wielka jaskiniowa hiena wyłaniająca się nagle w świetle latarki tuż przed nosem zrobiła na Potworach niezłe wrażenie.
Przed jaskinią jest niewielki sklepik-stróżówka-wystawka muzealna, gdzie nabyliśmy lody i pooglądaliśmy kości różnych znalezionych w jaskini zwierząt. Maleńkie szkielety nietoperzy wbiły się bachorom na długo w pamięć. Co jednak najważniejsze, fantastyczny pan z tejże stróżówki pożyczył nam dla bachorów ciepłe ubrania, za co wdzięczni mu jesteśmy po wsze czasy. Starzyśmy, a durni. Niby człowiek wie, że w jaskini będzie zimno, ale jak na zewnątrz jest 30 stopni, to jakoś zapomina się z domu polaru. A w jaskini lodówka.
Eksploatując dalej temat ciemności wygrzebała Matka z półki książkę dawno zapomnianą, która stała się niespodziewanym “odkryciem” tego lata - Czarną książkę kolorów wydawnictwa Widnokrąg. Czarna jest okładka, czarne strony, czarne ilustracje, czarny tekst pisany brajlem. I tylko na dole strony małe białe litery tłumaczą ten tekst “na nasze”. Książka o tym, jak to jest nie widzieć, jak to jest odbierać świat pozostałymi zmysłami, jak to jest, gdy kolor czerwony definiujemy smakiem truskawki i bólem podrapanego kolana. To książka, której nie czytamy oczami, ale palcami - delikatnie wypukłe ilustracje są dla Potworów absolutnie fascynujące (a przynajmniej takie się stały, gdy już przekonaliśmy Kluskę, że nie powinna ich z całej siły drapać paznokciami).
Od czasu tej pierwszej lektury minęły już dwa miesiące, a Czarna książka kolorów nie wróciła jeszcze na półkę. Leży cały czas w widocznym miejscu i nie raz już wchodziła Matka do pokoju, by zastać któregoś z bachorów pochylonego w skupieniu nad czarnymi kartami. Czy fascynuje ich to, że mogą sami książkę przeczytać palcami, czy też to, że są na świecie ludzie pogrążeni w ciemności? Trudno powiedzieć. Ale żyjąc od wczesnego dzieciństwa w świecie pełnym kolorów, mając do dyspozycji całą gamę zmysłów, warto czasem zanurzyć się w ciemnej jaskini. I wcale się nie bojać.