- Ach, jak ładnie, a ja tu tak dawno nie byłem! - zachwycał się taksówkarz, który ostatnio podwoził Matkę na Rynek. Nic dziwnego, w ciemności, pokryty świeżym śniegiem i spowity ciepłym blaskiem świateł, Rynek wyglądał pięknie. My również niezbyt często tu bywamy, krakowski Rynek ma bowiem dwie twarze i trzeba się postarać, by spojrzeć na niego od dobrej strony. Ale jeśli ta sztuka się uda, to rzeczywiście jest niczego sobie.
Meleksiarzy na szczęście już nie ma - zostali wygnani gdzieś w okolice Wawelu po tym, jak przez dłuższy czas niemiłosiernie uprzykrzali życie turystom na Rynku, namolnie nagabując "Wieliczka solt majn, dżułisz kłoter, old tałn!", nocami włączając disco na pełen regulator i goniąc się po ulicach. Rolę nagabywaczy częściowo przejęli dorożkarze, a raczej zajmujące ich miejsce ładne blondwłose dorożkarki, uśmiechające się z zachęcającym "Aj inwajt ju!" (rundka dookoła Rynku - 200 złotych), choć ich wysiłki bledną przy staraniach pań namawiających przechodniów na drinka i wizytę w stripclubie. Na szczęście te ostatnie na łowy wychodzą dopiero wieczorami. W grudniu dochodzą jeszcze panowie, którzy bardzo natarczywie namawiają, żeby kupić im wino na jarmarku, latem zaś pojawiają się dzieci zbierające na "wymarzone wakacje". Najłatwiejszym celem są zawsze ludzie z aparatem. Wiadomo, turyści. No i Matka, z aparatem zwyczajowo wrośniętym w dłoń.
Wszystko to, co w Matce budzi silne poczucie dyskomfortu, jest dla Potworów zupełnie niezauważalne. Potwory uwielbiają Rynek. W końcu udaje nam się wymanewrować różnorakich handlarzy ekscytującymi przeżyciami i uniknąć zderzenia z rozentuzjazmowanym rynkowym tłumem. Musimy jeszcze zaliczyć toaletę w podziemiach Sukiennic, która jest równie żelaznym punktem każdej takiej wyprawy, co rytualny zakup obwarzanka w bardzo konkretnym wózku, bo tam są najlepsze na świecie (u wylotu Floriańskiej, gdybyście byli ciekawi), a potem oddajemy się zwyczajowym rozrywkom.
Karmimy gołębie. Poimy gołębie wodą z pompy. Gonimy gołębie. Znów karmimy gołębie. Wspinamy się na Adasia, unikając pokrywających pomnik gołębich kup. Słuchamy rynkowych grajków, jeśli trafią się fajni. Słuchamy grajków również jeśli trafią się niefajni, choć z mniejszym entuzjazmem ze strony Matki. Odwiedzamy tą panią kwiaciarkę, która ma na stoisku kotkę. Czekamy na hejnał, by po pierwszej nucie całkowicie stracić zainteresowanie. Tak, Potwory uwielbiają Rynek.
To właśnie dla takich entuzjastów Michał Rusinek napisał Krakowski Rynek dla chłopców i dziewczynek, czyli zbiór prostych, krótkich i zabawnych wierszyków o wszystkich sławnych rynkowych sprawach. Są tu gołębie, kawiarnie, kwiaciarki, dorożki, kościoły i oczywiście obwarzanki. Jak pisze autor,
"[...] lepsze niż grzanka!
Hasło poranka:
nie ma śniadanka
bez obwarzanka!"
No i te obwarzanki pałętają się po całej książce, poukrywane na - świetnych zresztą - ilustracjach. A ilustracje są bardzo dokładne, jak zauważa Precel. Znaczy gołębie są odpowiednio grube, niektóre nawet tak bardzo, że prawie nie latają, jak człowiek je goni, tylko tak trochę podlatują. I jest ich zawsze milion, "zupełnie jak naprawdę". Budynki też prawdziwe - Sukiennice, wieża ratuszowa, Kościół Mariacki. Bardzo się to Potworom podoba, że ktoś napisał książkę o czymś, co jest naprawdę, a do tego w naszym mieście. Matka się zgadza - to jest rzeczywiście bardzo lokalna książka, ale jednocześnie na tyle atrakcyjna (również graficznie), żeby spodobać się gościom spoza królewskiego grodu. Jeśli więc planujecie nawiedzić nasze skromne krakowskie progi, możecie zamiast przewodnika wyposażyć się w Rusinka. Będzie zabawniej.