Nie znosimy karpia. Na kolację wigilijną wcinamy pieczonego indyka. Na choince wieszamy ozdoby z Gwiezdnych Wojen i matczyną kolekcję szklanych pingwinów. W grudniu w naszym domu rozbrzmiewają hawajskie piosenki świąteczne. Jak pewnie zdążyliście już zauważyć, nie jesteśmy rodziną przesadnie przywiązaną do tradycji.
A co to znaczy tradycja? - zastanawiał się Precel, jak zwykle na tylnym siedzeniu samochodu, bo właśnie tam najczęściej nachodzą go refleksje filozoficzne. No i wyszło nam, że tradycja to coś, co wszyscy od lat robią tak samo dlatego, że inni tez tak robili przed nimi. Zastanowiliśmy się wtedy, czy mamy jakieś rodzinne tradycje świąteczne i - o cudzie! - wykombinowaliśmy, że już od lat robimy trzy rzeczy: wyciągamy z pólek zimowe książki, maniakalnie nawiedzamy jarmarki bożonarodzeniowe i pieczemy coś, co można nazwać wyrobem piernikopodobnym (z każdym rokiem bachory sypią składniki bardziej liberalnie, w rezultacie wyrób jest coraz bardziej cegłopodobny). No dobra, może cztery rzeczy. Jeszcze nażeramy się jak te prosiaki.
W zeszłym roku czytaliśmy głównie o zimie tatrzańskiej, tym razem jednak wpadliśmy w objęcia Astrid Lindgren i zawędrowaliśmy aż do Szwecji. Matka z uśmiechem wita starych znajomych z Bullernyn, ale dla Precla i Kluski to pierwsze z nimi spotkanie - i od razu widać, że nie ostatnie. Boże Narodzenie w Bullerbyn trochę jest inne od naszego, a trochę podobne. Dzieciaki pieką pierniczki (w kształcie prosiaka! A dlaczego my nie mamy prosiakowej foremki?), dokarmiają ptaki, idą do lasu po choinkę i oczywiście wcinają ile wlezie - zupełnie jak my. Tyle że jedzą nóżki w galarecie i wędzonego dorsza. To się Klusce w głowie nie mieści.
Boże Narodzenie w Bullerbyn to ciepłe opowiadanie na chłodne zimowe wieczory. Napisane prostym językiem, krótkimi zdaniami, bez jakiegoś wielkiego przesłania czy morału - po to tylko, żeby uświadomić wszystkim, jak magiczna jest zimowa sanna i ciepły blask świec na choince. To ciepło się po prostu czuje gdzieś w środku, gdy podczas lektury w domu pachnie piernikami, a zapakowane prezenty leżą głęboko ukryte na dnie szafy. Trudno też wyobrazić sobie dla tej książki lepszą oprawę graficzną niż klasyczne ilustracje Ilon Wikland, raz żółto-czerwone, domowe, innym razem biało-niebieskie, śnieżne.
Pozostajemy wraz z Lindgren w zimowej Szwecji gdy sięgamy po jej kolejną książkę, Tomten - własnie wydaną u nas przez Zakamarki jako Skrzat nie śpi. Lubimy nasze wydanie, od dawna goszczące na półce, ale musi Matka przyznać, że zakamarkowa książka z klasycznymi, baśniowymi ilustracjami Kitty Crowther jest więcej niż kusząca. Szwedzki skrzat to dobra dusza, krzątająca się dookoła obejścia i pomagająca ludziom, gdy zmęczeni śpią w długie zimowe noce. Gruba pierzyna śniegu przykrywa chaty małej wioski, a policzki skrzata są czerwone od mrozu, gdy w świetle księżyca robi zwyczajowy obchód, odwiedzając zwierzęta w oborze i zerkając na śpiące dzieci. To proste, spokojne opowiadanie jest idealną lekturą na zimowe wieczory, tuż przed snem. Miło jest kłaść się ze świadomością, że możemy spać spokojnie - wszak Skrzat nie śpi, czuwa, pilnuje.
Kończymy jednak z lekturą i rzucamy się w świąteczny kocioł. Z pierniczkami zawsze jest tak, że Matka przystępuje do procesu z wielkim entuzjazmem. Zbyt wielkim. Nic sie na swoich błędach nie uczy, umysł spowija jej opar korzennych przypraw i miodu. No bo po cholerę komu tyle pierniczków? Gdzieś w połowie partii ciasta robi się nieboska godzina, zmęczone bachory całkowicie tracą zainteresowanie, zaś matka z szaleństwem w oku i zaciśniętą szczęką wałkuje, wałkuje, wałkuje... Kolejnym newralgicznym punktem jest oczywiście dekoracja. Matka spędza ją głównie pod stołem, zamiatając rozpierniczoną wszędzie posypkę, ewentualnie w trybie slow-motion rejestrując, że od dłuższej chwili Kluska przykleja cukrowe śnieżynki do posmarowanego lukrem lustra w salonie.
Tymczasem Precel prowadzi przy stole monolog.
- Klusko, mogę pożyczyć ten różowy lukrowy pisak? O, zobacz, zrobiłem temu lisowi mózg. Hmm, tylko jakiś taki za duży mi wyszedł, może zapuchnięty. Czekaj, daj zielony! O, teraz mu dorysowałem tutaj, że zwymiotował. Pewnie ma udar.
Matka chciała w tym roku pierniczki popakować i wręczyć w prezencie dziadkom, ale na widok tego porzyganego lisa z udarem mózgu postanowiła, że lepszym pomysłem będzie czekolada.
Wiecie, co jest najlepsze na ukojenie skołatanych świątecznie nerwów Matki? No jasne, że wiecie! Wino. Najlepiej grzane. W dużej ilości. Najlepiej na jarmarku bożonarodzeniowym, w świątecznych okolicznościach przyrody, gdzie bachory stoją z jęzorami przyklejonymi do szyby przy budkach z krówkami i lizakami, a potem - naspidowane cukrem - szwendają się podziwiając ozdoby świąteczne. Bo tradycje tradycjami, ale najfajniej jest po prostu robić te rzeczy, które sprawiają człowiekowi przyjemność.