Jesteśmy z miasta. Tak bardzo, że bardziej już się chyba nie da. Kiedy więc zastanawiała się Matka, co by tu Potworom pokazać egzotycznego, przyszło jej do głowy, że może warto by wywieźć je do lasu... Wywieźć do lasu i porzucić tam na tydzień czy dwa, by żywiły się korzonkami i biegały na golasa wraz ze sforą wilków.
Bądźmy jednak realistami. Gdzie tu w dzisiejszych czasach znaleźć porządną sforę wilków, która wytrzymałaby z Preclem i Kluską dwa tygodnie? Stanęło więc na tym, że ruszymy w Góry Świętokrzyskie na leśną przygodę. Cel był prosty - chcieliśmy rozciągnąć słownik pojęć daleko poza "drzewo", "grzyb" i "kwiatek". Matka w głowie miała wizję leśnych skarbów, które zwieziemy do domu, i - co zaskakujące - dokładnie taką samą wizję miały Potwory. Z tą malutką różnicą, że ich wizja zakładała zaglądanie pod każdy liść, wtykanie patyka do każdej dziury, oglądanie każdego grzyba z tą samą fascynacją i przyjaźń z każdym spotkanym na drodze żukiem.
Przewodnik przyrodniczy
Aby nie wpaść w tę kłopotliwą pułapkę, kiedy z okolic kolan pada pytanie "a cio to?", na które człowiek odpowiedzieć nie potrafi, zabraliśmy ze sobą pewną dobrze poinformowaną mrówkę. Mrówka Zofia opowiada o kwiatach, drzewach, jagodach i grzybach jest dokładnie tym, co obiecuje w tytule - fascynującym dziecięcym przewodnikiem po świecie flory. Mimo że jest to przedruk szwedzkiej książki, która na naszym rynku ukazała się nakładem oficyny Multico, wydawca zadbał o to, by tekst dostosowany był do polskich realiów, biorąc pod uwagę nie tylko miejsca występowania czy okresy kwitnienia poszczególnych gatunków, ale i ciekawostki (np. najstarsze drzewa w naszym kraju).
Tu zaczęły się schody, bo Precel z maniakalnym uporem konsultował z Zofią każde znalezisko, upierając się, by grubaśną, ciężką księgę cały czas nosić pod pachą. Następnie z pietyzmem rozkładał ją na pieńku i łapskami upaćkanymi błotem i żywicą wertował wszystkie strony - oczywiście każdorazowo od początku. Matka ze stoickim spokojem zniosła pierwsze osiem razy, gdy książka z miękkim plaśnięciem spadała w mokre leśne runo, potem jednak postawiła stanowcze veto i resztę nazbieranych okazów identyfikowaliśmy już w domu.
Rozpoczęliśmy od zieleniny - najciekawszy okazał się stary dobry buk, mieliśmy też do rozpoznania dwa rodzaje szyszek, na koniec zaś Matka, z podziwu godnym przebłyskiem pamięci sięgającym licealnych godzin biologii, zaserwowała wszystkim wykład o rozmnażaniu się paproci.
Hej ho, na grzyby by się szło!
Potem przeszliśmy do kwestii, która zajęła nam najwięcej czasu i wzbudziła w Potworach wielką fascynację, a mianowicie tego, co trujące, a co jadalne. Oczywiście od dawna już tłuczemy im do głowy, że absolutnie nie wolno bez pytania zeżreć niczego, co rośnie w lesie czy w parku, wiadomo jednak, że pomysły rodzące się w głowie trzylatka są trudne do ogarnięcia, powtórzyć więc nie zawadziło. Nie ma jak nastraszyć delikwentów szpitalem, prawda? W trakcie wędrówki znaleźliśmy kilka ścielących się po ziemi pędów jeżyn i musi Matka stwierdzić, że Potwory rozsądnie zapytały o pozwolenie przed ogołoceniem ich do cna z owoców.
Zastanawiające jest, jak w ogóle udało im się znaleźć jakiekolwiek grzyby i nie stratować ich natychmiast, jednak daliśmy radę przynieść z wyprawy kilka sztuk wyglądających dość okazale. Mrówka Zofia opowiedziała trochę o grzybni i jej znaczeniu dla leśnego ekosystemu, zaś Matka instruowała, jak poprawnie grzyby zbierać, nie niszcząc i nie wyrywając grzybni. Wykręcanie grzybów do dziś wydaje się Preclowi strasznie śmiesznym określeniem i czasem powtarza je sobie pod nosem, chichocząc. W domu zasiedliśmy do identyfikacji łupów. Potwory obracały znaleziska i dzieliły grzyby na te z sitem i te z blaszkami, potem porównywały z przewodnikiem, w końcu zaś sprawdzały na obrazkach, czy okaz jest jadalny.
Oczywiście każdy jadalny grzyb powodował taki wybuch radości, jakby co najmniej odkryli Atlantydę. Okazało się również, że grzyby pachną, po zerwaniu czasem sinieją, a pozostawione w wilgotnym miejscu szybko gniją. Najwspanialszym okazem Potwory jednogłośnie okrzyknęły hubę, z którą przez pięć minut trzeba było mocować się przy pniu zwalonej brzozy, choć Precel początkowo ogłosił ją oszustem, bo "tylko udaje prawdziwego grzyba". Potem jednak poczytaliśmy o hubie co nieco i okazało się, że można z niej zrobić nie tylko hubkę, ale i ostrzyć noże albo odpędzać muchy i komary. To ostatecznie wniosło hubę na tron króla grzybów, i niech się wszystkie prawdziwki schowają!
Do domu zwieźliśmy koszyk grzybów, tonę szyszek, garść jarzębiny i bukiew w hurtowych ilościach (pomińmy tu tonę kamieni i żwiru, które Kluska kolekcjonuje zapamiętale). Trzeba przyznać, że była to bardzo owocna wyprawa - kto by się spodziewał?!
Powyższy wpis jest częścią projektu Dziecko na Warsztat, w ramach którego raz w miesiącu będziemy publikować opis jakiegoś warsztatu przygotowanego dla potomstwa. Jak możecie się spodziewać, Matka nie jest królową warsztatów i tym podobnych ekstrawagancji, ale słowo się rzekło. Możecie za to poczytać wpisy innych uczestniczek projektu, które pewnie trochę lepiej ogarniają rzeczywistość.