Pierwszego wieczora było zimno, przed chwilą padał deszcz, a wiatr szarpał kocem, który Matka bezskutecznie usiłowała rozłożyć na plaży. Dookoła nas pustki, smak soli w powietrzu i trawa szumiąca na wydmach.
Na horyzoncie jeszcze jedni plażowicze. Ona siedzi za parawanem, on – człowiek prawdziwie szalony – zanurzony po pierś w szarym morzu pływa na wielkim dmuchanym homarze. Wiecie, takim prawie dwumetrowym, dwuosobowym pontonie. Potwory obserwują go z rosnącą fascynacją i Matka czuje, że naprawdę mały krok dzieli nas od tego momentu, w który dzieci-morsy wparują do wody. W końcu facet kończy pływać, wywleka potężnego pomarańczowego homara na piasek, po czym podchodzi do nas i ... daje go bachorom w prezencie. On wraca jutro do domu, mówi, i chciałby, żeby homar się jeszcze komuś przydał. Prawie oniemiali z zachwytu dziękujemy pięknie, i tak oto już chwilę później Pan Szczypczyk walczył z bałtyckimi falami niosąc na plecach dwójkę nagich, sinych z zimna i kompletnie szczęśliwych Potworów. Gdy dreptaliśmy do domu po kilku dramatycznych zwrotach akcji, obejmujących między innymi wywrotkę na głębokiej wodzie, Matka zagaiła rozmowę na temat tego cudownego daru losu.
- To naprawdę wspaniałe, że dostaliście Pana Szczypczyka w prezencie, prawda? Może jak będziemy wyjeżdżać, to my również podarujemy go jakimś dzieciom, żeby się nim cieszyły?
- Ależ Mamo! – Precel patrzy na rodzicielkę, jakby z byka spadła – Ja go będę do końca życia potrzebował!
Od tego czasu Pan Szczypczyk jest nieodłącznym kompanem potworzych harców. Zazwyczaj trwają dokładnie o dziesięć minut za długo, czyli do momentu, gdy wargi są sine, a ciało pokrywa gęsia skórka. Wtedy Matka zarządza obowiązkową przerwę, owija bachory ciasno ręcznikami i czytamy – ostatnio głównie o niedźwiedziach. O morskich niedźwiedziach.
Trzy niedźwiedzie w łodzi to jedna z tych książek, w których tekstu mogłoby nie być wcale. Piękne, potężne ilustracje – zwłaszcza te, które rozciągają się na całe rozkładówki – opowiadają całą historię doskonale. Słychać w nich szum morza i czuć jego słony smak. Morze jest zresztą jednym z głównych bohaterów tej historii – czy to błękitne, spokojne i płaskie, czy zielone, rozszalałe i groźne, pełne dziwnych stworzeń, tajemniczych wysp i niespodziewanych wędrowców.
Pewnego dnia, podczas jednej z licznych szalonych zabaw, trzy małe niedźwiedzie stłukły piękną muszlę, należącą do Matki Niedźwiedzicy. Nieco przestraszone tym wyczynem niedźwiadki wyruszają łodzią na morze by odnaleźć drugą muszlę i odłożyć ją na miejsce, nim mama się zorientuje. I tak rozpoczyna się ich burzliwa podróż, pełna przygód, niebezpieczeństw i szczęśliwych zrządzeń losu. Pełne entuzjazmu niedźwiadki wkrótce przekonują się, że ich zadanie jest wręcz niewykonalne, im dłużej zaś szukają, tym bardziej się kłócą i rzucają wzajemne oskarżenia. Dopiero w obliczu wielkiego sztormu rozumieją, że najważniejsze jest, by sobie wybaczyć i wzajemnie się wspierać. A czy Matka Niedwiedzica wybaczy im stłuczenie ulubionej muszli? Tego możecie się chyba domyślić.
Trzy niedźwiedzie w łodzi to jedna z tych książek, do których wracamy często i z lubością. Nie było wątpliwości, że to właśnie ona musi towarzyszyć nam w nadmorskiej wyprawie. Potwory oglądają wielkie morskie rozkładówki w ciszy, wydaje się, że z pewnym podziwem i odrobiną lęku. I tak właśnie ma być, takie właśnie jest morze. Piękne, wielkie, czasem nieco groźne.