Z dzieckiem na narty – w jakim wieku, gdzie, w co ubrać, jaki sprzęt kupić? Nie żartujmy, o tym pisać nie będziemy. Bo to mało poradników w sieci na ten temat? Wygooglajcie sobie. Ale napisze Wam Matka relację z pola bitwy, skoro przerobiliśmy wszystko na własnej skórze.
Gdzieś w połowie lat osiemdziesiątych mała dziewczynka bladym świtem wysiadała z auta ze swoim Tatą. Trzeba było o świcie, bo potem była kolejka – wielka, długaśna kolejka do wyciągu. Dziewczynka miała narty i buty z giełdy – i to właściwie tyle. Żadnych tam skarpet oddychających, bielizny termicznej, kasku dziecięcego i gogli polaryzacyjnych. Ot, kombinezon miała zwykły, niezbyt wodoodporny, ciepłe rajtki na tyłku i czapkę na głowie. Tata kupował bilety, a dziewczynka nerwowo zerkała na jednoosobowe krzesełka jadące hen, wysoko nad ziemią. Tata jechał pierwszy, wioząc dwie pary nart. Ona jechała sama, ściskając kijki z całej siły, zastanawiając się, co będzie, jak kijki wypadną, albo przymarznie do krzesełka, albo Tata nie zdąży jej zdjąć – i pojedzie znów na dół, a potem będzie tak musiała jeździć w kółko cały dzień na wyciągu. Czasem krzesełka zatrzymywały się w połowie drogi, bo wiał silny wiatr.
Dziewczynkę wszystkiego uczył Tata. Nie raz Tata pokrzyczał, nie raz dziewczynka robiła mu na złość, ale ogólnie wiele przygód było na tym stoku. Spektakularne wywrotki, szalone pościgi, teatralne demonstracje zmęczenia. I życie było wtedy inne. Na orczykach się jeździło – Tata z orczykiem pod kolanami, dziecko z orczykiem gdzieś na plecach. Jak człowiek był zmęczony, to siadał w schronisku z herbatą i czekał, aż Tata obróci parę zjazdów. Komórek nie było, za to trzeba było pilnować nart, bo pozostawione bez opieki miały tendencję do znikania w tajemniczych okolicznościach. Potem, już w czasach szkolnych, Tata zrywał rodzinę na feriach z łóżek. „Nie przyjechałem tu spać, tylko na nartach jeździć” przeszło do legendy jako jeden z najbardziej kanonicznych rodzinnych cytatów.
Minęło czasu mało wiele, z dziewczynki zrobiła się dziewczyna, która jeżdżąc w sekcji narciarskiej UJ usłyszała kiedyś „no, ty wcale nie wyglądasz jak baba na stoku”. To było jeszcze przez okresem rozbuchanego genderu, więc miało stanowić nie lada komplement. Potem dziewczyna poznała przyszłego Ojca i Ojciec okazał się niejeżdżący – trzeba było naprawić to niedopatrzenie. A potem z dziewczyny wyrosła Matka. I wiedziała Matka od razu, że bachory będą jeżdżące. Muszą i koniec. Ale trochę się świat zmienił i teraz załatwia się takie sprawy nieco inaczej.
Śniegu nie ma. No nie ma uparcie. Skoro więc góra nie chce przyjść do Mahometa, zabraliśmy Precla na narty. Trochę było z tym kminienia, bo Kluskę trzeba było podrzucić do Babci (a wytłumacz tu francy, że nie może gdzieś jechać…), zaś Precla przekonać do nart. Tak, wyobraźcie sobie, teraz trzeba bachory namawiać, nie można ich po prostu okładać kijkiem narciarskim po zadku, pokrzykując „no dalej, zjeżdżaj, mały trutniu!”. Zrobiliśmy to podstępem. Matka przekonała Precla, że w narciarskich butach i w kasku będzie wyglądał jak Transformer. Et voila, kwestia przekonywania z głowy.
Analizowaliśmy przez chwilę kwestie sprzętowe i stanęło na tym, że wejdziemy w posiadanie jedynie kasku i gogli. Mamy to szczęście, że bachor pierworodny jest posiadaczem naprawdę wielkiej łepetyny. Cztery lata już minęły z okładem, a Matka bardzo dokładnie pamięta, jak wielki to był czerep i ile szwów po nim Matce założono, oj pamięta. Ale dzięki temu mieści się już w dolną granicę kasku juniorskiego. Nie występuje on wprawdzie w wersji z pingwinem, jak sobie delikwent pierwotnie życzył, ale za to posłuży dobrych kilka lat. Resztę sprzętu, po przeanalizowaniu kosztów, postanowiliśmy wypożyczyć. W każdej, najmniejszej nawet stacji narciarskiej jest teraz wypożyczalnia, gdzie za dychę dobiorą młodemu sprzęt – a nówki cofnęłyby nas kilka dobrych stówek co roku.
Pomna swoich młodzieńczych doświadczeń doszła Matka do wniosku, że są tylko dwie drogi, którymi może pójść preclowa narciarska edukacja. Albo wypije Matka na start cztery grzane winka i – spoglądając przez zaciśnięte zęby na śmigających obok narciarzy – sama zajmie się douczaniem przychówku, albo wybuli kasę i śmignie na stok, pozostawiając potwora w wykwalifikowanych rękach instruktorów narciarskiego przedszkola. I wiecie co? Wybuliliśmy. Z radością.
Młody, rzucony na głęboką wodę, pół dnia dreptał w górę i zjeżdżał w dół. Wieczorem był pełen entuzjazmu, więc następnego dnia wykupiliśmy już calutki dzień na stoku. Obserwowaliśmy go ukradkiem zza węgła szopy w przekonaniu, że zaraz dostanie załamania nerwowego lub padnie z przemęczenia. Nic takiego nie nastąpiło - jeździł już skubaniec na „wyciągarce”. Zaliczyliśmy jeszcze długą nocną batalię śnieżkową dla dodatkowego zmęczenia przeciwnika i ruszyliśmy do naszego gospodarza. Na pewno szybko uśnie, pomyśleliśmy sobie, sami mocno zmęczeni szusowaniem. Naiwni.
Precel siedzi cicho, zdaje się, że przysypia. Nagle z tylnego siedzenia:
- Tato, a jak się nazywał ten z długim językiem?
Ojciec myśli intensywnie i jakimś cudem zgaduje: - Venom?
- Tak! Czy nie wydaje ci się Tato, że on jest nieco zbyt agresywny? O, patrz, krówkę znalazłem w kieszeni! Chciałbym się przebrać za żółwia ninja.
No i nadąż tu za jego tokiem rozumowania. Teraz siedzi, wpyla suszoną żurawinę i żąda, żeby mu puścić Dinopociąg.