No dobra cwaniaczki, z czym kojarzy Wam się Ryga? Ha! Nie wstydźcie się, można powiedzieć głośno. My, zupełnie szczerze mówiąc, nie nastawialiśmy się na zbyt wiele - ot, taki pit stop na naszej trasie wzdłuż bałtyckiego wybrzeża. Tymczasem Ryga, choć brak jej splendoru i rozmachu większych europejskich stolic, okazała się dość fajnym, kameralnym miastem - i to mimo deszczu, którym raczyła nas dość szczodrze. Czy się zakochaliśmy? No nie. Czy żałujemy? Też nie. Przecież był tam świstak robiący na drutach!
Najpierw zaparkowaliśmy sobie na luzie w samiuśkim centrum, zaskoczeni tym, z jaką łatwością złapaliśmy dobre miejsce. Potem, wpychając bachory w kurtki przeciwdeszczowe, co przypomina nieco wrestling z bardzo oporną ośmiornicą, obserwowała Matka przez pokryte mżawką okno Ojca, który radosnym krokiem zbliża się do parkomatu - po czym chwyta się jedną ręką za serce, drugą za gardło, a następnie odwraca się na pięcie i zaczyna uciekać. Tak, przemili Łotysze zrobili to, co szczerze mówiąc przydałoby się i na ulicach większości polskich starówek - przegonili parkujących na krzywy ryj przy pomocy drakońskich opłat postojowych.
Nic to. Parę minut później i parędziesiąt metrów dalej, powtórzywszy samochodowe pokazy lucha libre, dreptaliśmy już w stronę pięknych kamienic w takt standardowego zawodzenia Potworów, które w magiczny sposób dostają ataku paraliżującego wszystkie kończyny głodu natychmiast po opuszczeniu pojazdu. Nic to. Deszcz się wzmagał, więc znalezienie na starówce knajpy, w której nakarmią nas za akceptowalną kwotę, też do łatwych nie należało. Nic to. Oczekiwanie przez godzinę na cholerny filet z kurczaka zakończone nadejściem menadżera, któremu było strasznie przykro, że całkiem zapomnieli o naszym zamówieniu spowodowało u Matki ciężki szczękościsk. Nic to, kurna, nic to, jesteśmy wszak kwiatami lotosu na powierzchni jeziora...
Rygo, mruczała Matka pod nosem, mam nadzieję, że masz coś w zanadrzu, bo inaczej nasze stosunki będą nad wyraz chłodne. I wiecie co? Podziałało. Złą passę przełamała niespodziewana paczka ciastek, która czekała na nas w wynajmowanym mieszkaniu (znacie kogoś, kto nie lubi ciastek? No znacie? Jak znacie, to Kluska przyjmie dowolne ilości). Potem zupełnym przypadkiem czujne kluskowe oko wyłapało miejską plażę, a na niej ogromny drewniany plac zabaw w kształcie okrętu oraz knajpkę serwującą gorące latte dla podobnych nam osobników, którzy bladym świtem muszą na tej plaży odpokutowywać za wszystkie swoje dotychczasowe grzechy.
Największą ekscytację wzbudziły - o dziwo - ulice secesyjnych kamienic, gdzie Matka ciągnęła ekipę trochę na przekór sobie i światu, bez większych nadziei, że swoją własną miłość do jugendstilu przekuje w bachorach w cokolwiek innego, niż znudzone marudzenie. Tak, dobrze czytacie. Słowo secesyjny i ekscytacja padły właśnie w jednym zdaniu. A wszystko dlatego, że słynne kamienice przy Alberta iela i Elizabetes iela oprócz nas nie interesowały psa z kulawą nogą. A właściwie kota - bo okazało się, że lokalne podwórka opanowała ruda i łaciata kocia mafia. No i się zaczęło - kuszenie, nęcenie, tropienie, poszukiwanie skarbów i wejścia na zapuszczone nieco dziedzińce.
Potem były uliczki, kamieniczki, drożdżówki, armaty, kioski z lodami, muzea niezbyt okazałe, ale przyjazne człowiekowi dzieciatemu - a nawet świstak robiący na drutach na witrynie pewnego sklepu z pamiątkami. Rygo, nie będziesz nigdy na szczycie listy naszych ulubionych europejskich stolic, ale przynajmniej odkupiłaś swe winy. Mamy zawieszenie broni - ale w najbliższym czasie na pewno się znów nie zobaczymy. Chyba że Ojciec da się namówić na lokalne przysmaki.
Jeśli szukacie jakichś konkretnych porad, co robić w Rydze z dzieckiem, to przyjżyjcie się muzeum czekolady Laima oraz wielkim halom targowym mieszczącym się w poniemieckich hangarach na sterowce, tuż koło dworca. My w zachwyt nie popadliśmy, ale zbiorowa mądrość Internetu raczej chwali. Najfajniejsza jest chyba jednak włóczęga uliczna. Możecie też po prostu pójść do supermarketu i kupić im trzy paczki dziwnych suszonych rzeczy. Trzeba przyznać, że Łotysze lubią sobie suszyć wszystko, co tylko da się wyłowić z morza i pogryźć...