Gra imprezowa? Na szybkość i refleks? Taaak, jaaasne… Troszkę się Matka martwiła, czy siądzie – bo takie gry mają to do siebie, że słowo dystans trzeba podczas rozgrywki odmieniać przez wszystkie przypadki. Raz na wozie, raz pod wozem, należy się przyzwyczaić, że sytuacja zmienia się dynamicznie i nie ma się co obrażać. No i sugerowany wiek to niby dziesięć lat, czyli już dla starych koni. A tu niespodzianka. Siadło jak złoto! Od tygodnia nic nie robimy, tylko ciupiemy w Gobbit: Angry Birds.
No więc są te zielone świnie, które kradną jajka ptakom. Znacie, prawda? Czy jest jeszcze ktoś na tej planecie, kto nie zna Angry Birds? Ostatnio Ojciec przyniósł nawet do domu jaja kurze z tymi ptaszorami. A Matka myślała, że BB-8 reklamujący pomarańcze po premierze Przebudzenia Mocy to jakaś aberracja!
Ale do rzeczy. Gobbit Angry Birds to szybka gra karciana, w której naszym zadaniem jest atakowanie kart przeciwnika oraz bronienie własnych, co robi się jak najszybciej przykrywając ręką odpowiedni stosik kart. Każdy z graczy po kolei odsłania kartę, zaś w momencie, gdy na stole pojawią się dwa prosiaki lub dwa ptaki w tym samym kolorze, ich właściciele mogą przeprowadzić błyskawiczny atak na karty pozostałych graczy. Co oczywiste, ci drudzy powinni się jednocześnie bronić. Skutecznym atakiem odbieramy przeciwnikowi karty, zaś na koniec wygrywa ten, komu uda się w ten sposób pozbawić kart wszystkich przeciwników. I tyle! No dobra, może nie do końca, bo są jeszcze karty specjalne i zasady dodatkowe, ale z grubsza o to właśnie chodzi.
Zasady okazały się na tyle proste, że skumał je nie tylko niespełna sześcioletni Precel, ale i czteroletnia Kluska. Jednak ogarnięcie zasad to jedno, a sama rozgrywka to już zupełnie inna para kaloszy. I tak, podczas gdy Precel gra z nami praktycznie jak równy z równym, reagując szybko i najczęściej dobrze, to Kluska niestety nie daje jeszcze rady – zazwyczaj na stole dawno już jest „pozamiatane”, a ona jeszcze nie do końca się zorientowała, czy atakować, czy się bronić. Natomiast ze sporym zaskoczeniem przyjęliśmy nagłą i niespodziewaną ewolucję Precla. Spodziewaliśmy się trochę fochów i rozpaczy, a delikwent bierze na klatę zarówno swoje pomyłki, jak i udane ataki przeciwników. Wydoroślał nam chłop, kurde bele!
Jeśli chodzi o samą grę, to jest tak fajna, że Ojciec z pewnym zdumieniem stwierdził, że całkiem spoko byłoby zagrać ze znajomymi, gdy uda nam się już wyekspediować bachory do łóżka. A wiedzcie, że Ojciec jest fanem gier strategiczno-ekonomicznych z milionami plastikowych figurek, więc w jego ustach to prawdziwy komplement. Czyli potencjał imprezowy jest. Nie mówiąc o tym, że w Gobbita można grać aż do ośmiu osób, co jest sporym plusem. Swoją drogą fajnie byłoby zobaczyć, jak przebiega rozgrywka wśród ośmiu osobników w wieku wczesnoszkolnym. Chaos, koniec świata i kwik radości gwarantowany.
Na plus należy zaliczyć też niewielkie wymiary i solidne pudełeczko z magnetycznym zamknięciem, które sprawia, że Gobbity można bez problemu wrzucić do plecaka (a w okienku na tym pudełku jest przepocieszny prosiak, który każdorazowo wywołuje banana na potworzastych twarzach). Minusów właściwie się nie dopatrzyliśmy, o ile tylko ktoś lubi ten typ zabawy. No chyba że na minus zaliczymy Precla, który po przyjściu ze szkoły rzuca plecak i leci po Gobbity, podczas gdy Matka usiłuje uciec i zamknąć się w łazience. Na szczęście w dwie osoby grać się nie da, więc jest chwila wytchnienia zanim Ojciec pojawi się w domu.
Grę można kupić tutaj.
Wpis jest częścią projektu