Już od ponad miesiąca jesteśmy udomowieni ciągiem plag i zarazy. Najpierw niekończące się zapalenie ucha pierworodnego, w komplecie z hektolitrami cieknącej ropy i dziwną glutowatą ziarniną, którą w klinice laryngologicznej oglądali z niejakim zdumieniem. Tak, jest mutantem. Potem ni z tego ni z owego Matka zapada na zapalenie płuc. Potem Kluska raczy nas przez tydzień chlustającymi wymiotami. W końcu ojciec rozwala sobie nogę. Pyta więc Matka uprzejmie w języku barda ze Stratford nad rzeką Avon - what the fuck?!
Dawno już tylu innowacyjnych zabaw domowych nie wprowadzaliśmy w życie, dawno tyle razy nie machnęliśmy ręką na pomysły bachorów, które każdy normalny rodzic przywitałby okrzykiem "Ło-Matko-i-Córko-i-Bogowie-Olimpu!!". Dawno przedszkole nie jawiło nam się tak bardzo idylliczną krainą mlekiem i miodem płynącą. Dawno nie byliśmy wybiegać się na dworze, tak po ludzku, jeśli jakiekolwiek czynności progenitury można określić jako wykonywane "po ludzku". Nazywajmy rzeczy po imieniu - jak stado zdziczałych bawołów. W każdym razie nie byliśmy.
Czas nabiera magicznych właściwości, rozciąga się i skraca, poziom hałasu rośnie wprost proporcjonalnie do poziomu tolerancji na tenże hałas, zaś głowę wypełnia paniczne poszukiwanie rozwiązań. Zamknąć w łazience? Nie, wylezą. To może w komórce w garażu? Tymczasem w sypialni na stoliczku narasta "kupka wstydu" - sterta książek, które Matka miała bachorom czytać i pisać recenzje. Na dysku przewalają się nieobrobione zyliony zdjęć. Skrzynka mailowa pęka w szwach. A może by tak...
Tymczasem łapcie foty ze stycznia. W większości bardzo udomowione.