Jeszcze zanim Precel się urodził, to mieliśmy takie palny, że ho ho! Serio, że będziemy całymi dniami śpiewać mu po anielsku, wierszyki recytować, karteczki rozwieszać po domu z nazwami przedmiotów wszelakich, normalnie po miesiącu będzie miał inglisz tak wypolerowany, że od razu zabierze się za czytanie Shakespeare'a w oryginale. A potem ta wizja zderzyła się z rzeczywistością i poszła w przysłowiowe pizdu.
No więc jak uczyć dzieci angielskiego w domu? Często zadajecie to pytanie przy wpisach o anglojęzycznych książkach. Jeśli miałaby to Matka podsumować krótko, to powiedziałaby - systematycznie i cierpliwie. I tyle. Ale parę konkretów też by się przydało, więc najpierw parę słów o tym, co nam się udaje, a co nie. Powiedzmy sobie szczerze, że z tym codziennym mówieniem nie wyszło. Wkrótce zorientowaliśmy się, że mówimy do siebie po angielsku, a i owszem, codziennie, ale głównie wtedy, kiedy nie chcemy, żeby małe potwory nas zrozumiały.
Doszliśmy więc do mało odkrywczego wniosku, że bez systematyczności i lepszego planowania zupełnie nic z tego nie będzie. To jest, szanowni czytelnicy, zadanie szalenie wręcz trudne, bo słyniemy raczej z ogólnego niepozbierania. Ale nawet w tym szaleństwie jest jakaś metoda. Oto ona!
1. Samodyscyplina? Wolne żarty! To może chociaż MOTYWACJA?
Czy są na sali jacyś szaleńcy, którzy postulują, że oczekiwanie samodyscypliny od człowieka odrastającego od ziemi na jakiś metr dwadzieścia, jest czymkolwiek innym niż nadzieja, że Matka nie zeżre nocą skitranej przed bachorami czekolady? Jedno i drugie graniczy z cudem. To może chociaż dobra motywacja? No kurde, to podstawa!
Z najmłodszymi zawsze jest prosto - w zabawie wszystko samo wchodzi do głowy, a dookoła wybuchają fajerwerki rodzicielskiego samozadowolenia. Ale już po chwili narybek się orientuje, że robimy ich w balona. Jęczą, stękają i cierpią za miliony. Można oczywiście przemycać angielski podstępem, ale z Matki jest lepszy "kołcz" osobisty niż z Mateusza Grzesiaka.
- Synu, a widzisz, tu mam taką grę na Nintendo, te Pokemony. Tylko wiesz, problem jest taki, że tylko po angielsku. O, a tu, widzisz, te wszystkie Batmany? Gdybyś tylko potrafił je zrozumieć, to mógłbyś sobie czytać a czytać...
I wiecie co? Działa to! Self high five!
2. Strasznie trudna sprawa - SYSTEMATYCZNOŚĆ
No więc... tak, to był ogromny problem. Niby się umawialiśmy, niby plan był, ale potem nic nie wychodziło. Trudno tak pamiętać, żeby po prostu przełączać język, nawet jak człowiek włada nim całkiem płynnie. A potem w szatni przedszkolnej spotykaliśmy tatusiów, którzy bezpardonowo jechali do progenitury po angielsku, no i w matczynym sercu kiełkowało takie małe ziarenko - że łojezusmaryjo, moje biedne dzieciątka takie niedokształcone.
Normalnie na sam dźwięk słowa "edukacyjny" uciekamy w popłochu, ale w tym konkretnym przypadku chyba jednak warto potomstwo katować regularnie. Ale jak to zrobić, skoro sami z systematycznością mamy kosmiczny wręcz problem? Rozwiązanie okazało się proste - wyznaczyliśmy sobie jedną konkretną porę na rozmowę po angielsku. Nie jakoś tam popołudniami, nie przy okazji, ale codziennie w drodze do szkoły. Niby tylko piętnaście minut, ale jak w szwajcarskim zegarku. I - o dziwo - pomysł został w miarę ciepło przyjęty przez samych zainteresowanych. Są oczywiście takie dni, że humor jest pod psem, więc bez kija nie podchodź, ale zazwyczaj udaje się bez problemu. Sukces taki, że człowiek pieje z radości na własną cześć!
3. Sprawdzone i fajne POMOCE NAUKOWE
Niby na końcu, ale mega ważne. Książki, zadania, ćwiczenia, filmiki, piosenki - wszystkie chwyty dozwolone. Z zasady wybieramy gry i aplikacje, które nie mają polskiej wersji. Poszukiwaczom fajnych angielskich piosenek niezmiennie polecamy kanał Super Simple Songs, zaś angielskiego alfabetu nauczycie się tutaj. Nie będziemy jednak udawać, że nasze potomstwo to tylko aplikacje edukacyjne i koktajle z jarmużu.
Po angielsku instalujemy też gry - a ostatnio to właściwie Precel instaluje sobie sam.. Entuzjazm użytkowników jest tu największy i nikt nie marudzi. Oczywiście możecie się potem zastanawiać, dlaczego Precel w pięknym wieku lat sześciu operuje słownictwem takim jak minion horde, bomb tower czy giant skeleton, ale spuśćmy na to zasłonę litościwego milczenia. Przejdźmy jednak do rozrywki retro-analogowej.
Od pewnego czasu testujemy ofertę wydawnictw językowych (zwłaszcza że w tym roku Precel oberwał w szkole drugim językiem, co zresztą przyjął ze zdumiewającym nas wszystkich entuzjazmem) i mamy dla Was kilka propozycji, które Matka postanowiła podzielić wiekowo. W znaczeniu mamy opcje i dla malucha, i dla ucznia, i dla wszystkich pośrodku.
MALUCHY
Sprawa prosta i strasznie fajna - obrazkowe karty dla takich, co bardzo mało odrośli od ziemi. Ale - jak się wkrótce okazało - weszły świetnie również pięcioletniej Klusce. W każdym pudełeczku dostajemy zestaw poręcznych kwadratowych kart wydrukowanych na grubym, wytrzymałym kartonie. Jest też krótka instrukcja, choć szczerze mówiąc nie trzeba doktoratu z pedagogiki, żeby wymyślić tu jakąś prostą zabawę.
My przerabialiśmy kształty i części ciała - obydwie opcje okazały się strzałem w dziesiątkę. Profesor Kluska wprost uwielbia odpytywać swoich uczniów ze słówek, a jest nauczycielką surową i bezlitosną. Każdej ilustracji towarzyszy oczywiście podpis, Potwary mogą więc wizualnie oswoić się z pisownią danych słów i przyzwyczaić się do tego, że angielski jest zdrowo porąbany jeśli chodzi o fonetykę.
PRZEDSZKOLAKI
Teraz nadchodzi moment niebezpieczny, przychodzi bowiem pora, by polecić książkę z piosenkami. Nooo wiecie. Takie evergreeny jak Twinkle Twinkle, Itsy Bitsy Spider czy Wheels on the Bus. Każdy rodzic na tej pięknej planecie ma już zapewne tak dość nieszczęśnych kół autobusu, że sam mógłby pod nie skoczyć na dźwięk tej znienawidzonej melodii. No ale cóż zrobić. Muszą się kręcić.
Sama książka jest fajnie wydana - oprócz płyty z muzyką pomyślano także o tłumaczeniu tekstu na język polski i zapisie nutowym - tak , tak, możecie grać sobie sami w domu. Ponieważ u nas wszyscy cenią sobie zdrowie psychiczne, pozostajemy przy odtwarzaniu płyty. A koła autobusu...
UCZNIOWIE
Dalej mamy propozycję dla nieco starszych adeptów, czyli zestaw Angielski dla Ucznia. W środku znajdziemy niewielką książeczkę ćwiczeń i gruby zestaw zagadek i łamigłówek. I tak jak książeczka jest po prostu okej, ot - ćwiczenia, rozwiązywane bez większego entuzjazmu, tak zagadki przyjęły się u nas obiecująco.
Wydrukowane na sztywnym papierze i spięte razem karty (choć my zawsze je rozkręcamy, bo łatwiej nam ich używać osobno) świetnie sprawdzą się w podróży, w poczekalni u lekarza, czy w restauracji, gdzie na pizzę trzeba czekać całe eony. A na rewersie każdej karty znajdziemy odpowiedzi, więc progenitura może z nimi ćwiczyć nawet całkiem sama. Albo z tą ciocią, co to po angielsku ani słowa nie mówi.
Na koniec propozycja dla wyjadaczy - kolejna odsłona Kieszonkowców, czyli świetnych kart do zapamiętywania słówek, które mieliśmy już okazję polecać tutaj. Tym razem padło na trudniejszy temat, bo popularne czasowniki i ich przeciwieństwa. Ponownie duże brawa za fajną warstwę graficzną, choć przyznać trzeba, że niektóre koncepty udało się zrealizować lepiej niż inne. I nie dziwota, bo przedstawić na rysunku czym różni się lend od borrow to dość trudna sprawa.
Wraz z kartami otrzymujemy krótką instrukcję i kilka propozycji gier, choć uczciwie trzeba przyznać, że na preclowo-kluskowym poziomie zaawansowania katujemy jedynie memory - i to też nie na pełnym zestawie kart, ale na tych wybranych, które albo bardzo spodobały się ze względu na rysunki, albo są do ogarnięcia językowo. Tak czy siak karty Remember-Forget zostaną z nami na długo.
Jeśli dobrnęliście tak daleko, to chyba należy wam się jakaś nagroda, prawda? No to słuchajcie: ptaszki ćwierkają, że dziś o 20:00 (a wiadomo, że Matka jest punktualna niczym PKP po pierwszych dużych śniegach) wszystkie, ale to wszystkie pomoce naukowe recenzowane w tym wpisie będą do wygrania na naszym fejsowym profilu. No to widzimy się!