Za oknem niekończące się, monotonie falujące wzgórza Pustyni Judzkiej i niebo w dramatycznym stalowym kolorze. Kiedy robimy postój, Kluska zaczyna kwiczeć radośnie i porykiwać "pustynia! pustynia!", po czym rzuca się pędem przed siebie z takim entuzjazmem, jakby zobaczyła wrota do Disneylandu. Przez chwilę się Matka zastanawia, czy nie pozwolić jej tak biec w cholerę, w końcu przecież jej się znudzi - nic nie ma na tej pustyni, co nie?
Najciekawsze są znaki informacyjne, przy których zatrzymujemy się z wielką fascynacją. Pierwszy informuje, że oto przekroczyliśmy poziom morza i od tego czasu będziemy zjeżdżać "w głąb". Drugi, ustawiony już przy zjeździe z trasy szybkiego ruchu, uprzejmie zawiadamia, że gdybyśmy przypadkiem byli obywatelami Izraela, to nie jest spoko kręcić się w tych rejonach. Wiecie, śmierć, kalectwo i takie tam.
Dookoła nikt się jakoś specjalnie nie przejmuje. Auta z Jerozolimy suną sobie spokojnie. Obok nowopowstająca, równoległa wstążka drogi - dla mieszkańców autonomii palestyńskiej, którym teoretycznie z drogi izraelskiej korzystać nie wolno. Podobnie jak z jerozolimskiego lotniska, więc muszą podróżować z sąsiedniej Jordanii. Czasem mijamy jakieś punkty kontrolne i zasieki, ale wiatr hula i nie widać żadnych strażników - nikt też nie chce oglądać naszych paszportów, ani w ogóle nikt nie wydaje się niczego sprawdzać. No i spoko czoko. Matka gratuluje sobie w myślach, że zaparła się ciągnąć wszystkich na tę pustynię oglądać stare ruiny i "jakieś tam kamienie".
Pierwszym przystankiem jest Jerycho. Matka coś tam stęka pod nosem o kulturze natufijskiej i neolicie preceramicznym, ale prawda jest taka, że do najciekawszych stanowisk archeologicznych to Jerycho nie należy. Wiatr hula i kamieni kupa - podsumowuje Ojciec poetycko, gdy po kostki w pomarańczowym błocie i przy zacinającej z boczku mżawce brniemy przez Tell-es-Sultan, jedno z najstarszych siedlisk ludzkich. Największą atrakcją okazał się drewniany mostek, po którym można było galopować stukając kopytkami, oraz "bezpański" wielbłąd, uwiązany przez właściciela na poboczu przed wejściem na teren stanowiska archeologicznego.
Pal licho Jerycho. Odkuła się Matka w Masadzie, gdzie wszystkich malkontentów (dobra, mamy tylko jednego malkontenta, nie trzeba pokazywać palcem) zamurowało na widok ogromnego klifu, jadącej na niego kolejki, zacnych pozostałości murów i przede wszystkim panoramy, która powoduje całkowity opad szczeny. Kluska w sklepiku u dołu klifu wyczaiła jeszcze plastikowego chińskiego krokodyla machającego łapami z upiornym klekoczącym dźwiękiem, za jakże adekwatną i banalną kwotę 18 szekli, którego MUSIELIŚY nabyć w trybie pilnym jako pamiątkę dla pozostającego w Polsce rekonwalescenta (jeżeli jesteście ciekawi historii o chlustających wymiotach, to znajdziecie ją tu).
Nie obiecywała sobie Matka wiele po rezerwacie przyrody Ein Gedi, ale mądre głowy w Internecie polecały jako fajne miejsce, a jak wiadomo w Internecie nikt się nigdy nie myli. I wiecie co? No nie myli się! Tuż za bramą rezerwatu, dosłownie dziesięć minut piechotą, napatoczyliśmy się na pokaźne stado kozłów, potem były wodospady, a dalej wielkie ilości biegających wszędzie góralków. Gdybyście nie wiedzieli co to są góralki (Ojciec przykładowo nie wiedział, więc wraz z Kluską kwiczał z radości na widok tego dziwa), to polecamy wygooglać, bo pocieszne z nich stworzenia.
Na koniec zostawiliśmy sobie główną atrakcję okolicy, czyli Morze Martwe. Lokalsi polecali, żeby uderzyć tam wieczorem, bo za dnia, gdy wiatr przywieje, robią się wielkie fale. I była to raz jeszcze niezła rada, bo nawet przy niewielkim wietrzyku fale były niemałe. Cóż jednak z tego, skoro nasze spotkanie z najbardziej zasolonym akwenem świata okazało się wielką porażką - natychmiast okazało się, że każde zadrapanie i zaczerwienienie piecze niemiłosiernie, Kluska odstawiła więc taniec świętego Wita, który szybko skończył się pod prysznicem. Pooglądaliśmy więc wielkie kryształy soli wyrzucane na brzeg przez fale, pociapcialiśmy stopami w mlaskającym błocku, pożarliśmy lody w lokalnej knajpie w takt hitów ze wczesnych lat dziewięćdziesiątych i już, już zbieraliśmy się do domu gdy nagle Kluska dostrzegła coś, co miało stać się najbardziej niesamowitą i robiącą największe wrażenie atrakcją całego wyjazdu. Rzeczą, o której Kluska opowiada do dziś z wypiekami na twarzy. Rzeczą, która przyćmiła świątynie Jerozolimy i plaże Tel Avivu.
To był wielbłąd. Wielbłąd imieniem Pistacja. Dzięki ci, Pistacjo, zrobiłaś nam dzień.