Bieszczady – wiadomo – każdy ma własne, dla każdego są czymś innym. No więc nastał czas, żeby i bachory spuścić tam ze smyczy, żeby rykami przepłoszyć wszelką zwierzynę w promieniu trzech kilometrów, żeby zerwać wszystkie kwiaty, wspiąć się na każdy pieniek i wpaść do każdej koleiny z błotem. Pojechaliśmy z nimi pierwszy raz, ale wiemy już, że pojedziemy znowu i znowu. Chyba że zdemolujemy te Bieszczady całkiem i więcej już nas nie wpuszczą.
Siedzą Matce Bieszczady głęboko pod skórą, mimo że nieodwiedzane od tylu lat, natychmiast przywołują wspomnienia. Przyjaźnie, które trzeba było pielęgnować na piśmie, z ery kamienia przedfejsbukowego. Chłopaki z okolicznej wsi, co przychodzili zapraszać na dyskotekę. Galopy po świeżo skoszonych rżyskach, nocne przesiadywanie w stajni w oczekiwaniu na nowego źrebaka, kromki chleba z miodem podkradane z kuchni.
Wszystko to płynie przed oczyma, gdy obserwuje Matka Precla oprowadzanego na kucu o łypiącym złośliwie oku. Też tak kiedyś dzieciaki oprowadzała i tez kuca mocno pilnowała, bo był bestią piekielną. Widać ten typ tak ma. Tymczasem Precel wsiadł i zsiąść nie chce. Sam będę jechał, nie trzymaj mnie Mamo za nogę, dorosły jestem. Usta wyginają się w podkówkę gdy przychodzi zejść, Kluska litościwie oddaje mu swoje trzy kółka dookoła ujeżdżalni. Zsiada w końcu przodem, po kawaleryjsku, i od razu deklaruje – jutro też przyjdziemy. Dobrze, synu, tak trzymaj.
Z okna widać sarny – sarny niedomowe, takie, co na dźwięk łamanej gałązki biorą nogi za pas. I choćbyśmy nie wiem ile po lesie łazili, to nie zbliżymy się do nich ani odrobinę. Trudno, pozostaje nam indiańskie tropienie śladów odciśniętych w błocie. Dajemy też popisy wokalne na scenie zrobionej z pieńka i przeżywamy chwile grozy, gdy cudem znalezionemu grzybowi „sam” odpada kapelusz. Na szlak nie idziemy ani razu – po pierwsze nie jest Matka wielbicielką szlaków, po drugie nie przepada za przewlekłym noszeniem przychówku na plecach, a do tego się sprawa sprowadzi. Zamiast tego chodzimy na basen i też jest przygoda.
Odwiedzamy za to drewnianą cerkiew w Liskowatem, opuszczoną, magiczną zupełnie, niczym wyjętą ze scenografii Kazuo Oga. Kluska śpi, a Precel natychmiast zajawia się parawanową bramą – dzwonnicą i każe sobie zdjęcia robić na pamiątkę. Daje się też namówić na fotkę ze starą Matką, ale głównie chciałby sam, w pozie ninja. Pół godziny później dokładnie tak samo zajawia się plastikowym zamkiem ustawionym na sztucznej trawie w pizzerii w Ustrzykach Dolnych, gdzie przy dźwiękach popowych evergreenów spożywamy lody o smaku smerfowym. Ale o wszechogarniającej tandecie wakacyjnych miejscowości pisać nie będę. Na ładnych rzeczach poprzestańmy – pooglądajcie sobie.