Półśrodków Matka nie lubi. Jak podróżować, to na całego, intensywnie, nie jakieś tam leniwe pitu-pitu. Ojciec przyzwyczaił się dopiero po kilku latach, a i tak nieraz trzeba przekupywać go słodyczami, ale bachory urodziły się już w takiej rzeczywistości i uznają ją za normalną. Wakacje nie są przecież od tego, żeby odpoczywać, wakacje są od tego, by przeżywać przygody i oglądać rzeczy, których jeszcze nigdy nie widzieliśmy. To jest oczywiście męczące, ale i niesamowicie ekscytujące. Kiedy więc znajoma pyta Matkę, jak to jest możliwe, że Potwory bez słowa skargi od rana do późnego wieczora drałowały po Wiedniu, odpowiedź jest prosta. Bo im się podobało.
Niby zajechaliśmy późno, bo pakowanie i dobra organizacja nigdy nie należały do matczynych mocnych srtron, ale jak się bachorom obiecało wesołe miasteczko, to choćby właśnie następował koniec świata i plagi egipskie, wesołe miasteczko być musi. Nie jutro. Teraz. I wiecie co? Prater nocą jest całkiem fajny - jeśli nie liczyć gromadki pijaczków, zaczepiających turystów w poszukiwaniu paru groszy na wino. Zaliczyliśmy klasykę - jakąś karuzelę, oczywiście samochodziki, strzelnice, budy z tandetą - you name it, you got it. Lżejsi o dobrych parę eurasów w końcu zaciągnęliśmy Potwory na nocleg, choć łatwo nie było, bo adrenalina lunaparkowa robi swoje.
Muzeum Muzyki i Albertina na propsie
Rankiem podjęliśmy nieco karkołomną i naiwną próbę wyprawy na Stephansplatz. Nie róbcie sobie tego. Z każdym rokiem jest gorzej. Trudno określić, kogo kłębi się tu więcej - turystów, czy nachalnych sprzedawców usług wszelakich, usiłujących wcisnąć nam koncert muzyki klasycznej, przejażdżkę bryczką czy fotkę z wyliniałym Mozartem. A myślała Matka, że w Krakowie jest kiepsko pod tym względem! Nogi same nas jednak poniosły znajomymi uliczkami w stronę dwóch najulubieńszych wiedeńskich muzeów - Haus der Musik i Albertiny.
Dzień rozpoczęliśmy z wykopem, spuszczając bachory ze smyczy w pomysłowym muzeum muzyki - a właściwie nie tylko muzyki, bo dźwięku. Już samo wejście zrobiło na potomstwie piorunujące wrażenie "fortepianowymi" schodami, po których można było biegać i grać nogami. To naprawdę cud, że od tego biegania Potwory mają jeszcze wszystkie zęby. Dalej było słuchanie, słuchanie i jeszcze raz słuchanie - płyty, tuby z dźwiękiem, ciemny pokój pełen tajemniczych odgłosów, teatrzyki dźwiękowe, fragmenty słynnych dzieł wielkich twórców, grające hologramy i w końcu clue programu - pokój, w którym przy pomocy elektronicznej batuty sprzężonej z Kinectem dyrygujemy całą orkiestrą wiedeńską. Jeśli kiepsko nam idzie, pierwszy skrzypek denerwuje się, zaczyna machać rękami i wychodzi. Coś wspaniałego!
Albertina, czyli wiedeńskie muzeum grafiki, jest dla Matki miejscem absolutnie nieomijalnym. Na szczęście Potwory dobrze rozumieją tą konkretną "nieomijalną" minę Matki i bez protestów rozpoczynają swoje zwyczajowe muzealne aktywności - zwisanie z ławeczek, polerowanie ścian, czołganie się przez progi i tym podobne. Kluska przez dobre dziesięć minut usiłuje wykonać miny z rysunków Picassa ("bo ta pani ma śmieszno-straszną buzię!"), Precel stoi przed Magrittem i widać, że wykorzystuje pełne moce przerobowe, by wykombinować, o co tu właściwie chodzi. A i tak najfajniejszy jest sklep z pamiątkami!
Naschmarkt i Zoom, czyli coś dla ciała, coś dla ducha
Na lunch tłuczemy się na Naschmarkt. Jest kawałek, ale przynajmiej wiadomo, że będzie pyszne. Jest tu ponad sto stoisk i restauracyjek oferujących kuchnię z najrozmaitszych zakątków świata, więc nie musimy się przejmować kulinarnym marudzeniem i wybieractwem - każdy może dostać to, co lubi. Kuszą świeżutkie bagietki z oliwą, kuszą smakołyki libańskie, ale koniec końców wpychamy w siebie nieprzyzwoicie wielkie porcje orientalnego makaronu z krewetkami i pierożków.
Potem musimy już mocno przyspieszyć, bo czeka na nas Zoom - muzeum dziecięce, w którym bilety trzeba rezerwować w wyprzedzeniem na konkretną godzinę. Precel i Kluska łapią się jeszcze na przestrzeń zabaw dla młodszych zwiedzających, choć prawdziwy szał widać za szybami, gdzie starsze dzieciaki lepią z gliny jakieś kosmiczne miasto według projektu szalonego architekta. Tymczasem w sekcji dla tych, co nie odrośli jeszcze od ziemi, jest zylion rzeczy do zrobienia. Można biegać między piętrami, wszędzie natykając się na jakieś cuda do zabawy - a to łódź podwodną z peryskopami, a to dźwig portowy z worami towarów, a to mostek kapitański frachtowca, a to dżunglę amazońską pełną leniwców. Dwie godziny mijają jak z bata strzelił i obsługa wypycha nas niemal na siłę.
Zwierz na zwierzu - Muzeum Historii Naturalnej, Akwarium i Zoo
Naturhistorisches Museum ma wszystko. Budynek taki, że oko bieleje, a w nim ciągnące się w nieskończoność pokoje pełne wypchanych, nieco już nadgryzionych zębem czasu i wyliniałych stworzeń. Wiecie, z tych czasów, gdy do ludzi silnie przemawiały szkiełko i oko. Matka była przekonana, że to raczej mało interesujące, ale okazało się, że przeciwnie - biegać można tam i z powrotem i w każdej sali jest coś, co z łatwością można rozpoznać. Do tego bardzo fajnie zrobiona ekspozycja dinozaurowa, z ruszającym się raptorem, który najpierw omal nie przyprawił Kluski o zawał serca, ale chwilę potem stał się jej najlepszym przyjacielem imieniem... Bob. Tak, najwyraźniej to tradycyjne imię mezozoiczne. Gdy zbieraliśmy się do wyjścia, Precel szantażem i groźbą zmusił jeszcze Matkę do wizyty na ekspozycji skał i minerałów, gdzie bite dwadzieścia minut z rozdziawioną paszczą podziwiał ogromne samorodki i geody. Kluska litościwie ominęła tę sekcję.
Nie ominęliśmy za to nic w Haus des Meeres, gigantycznym jedenastopiętrowym akwarium mieszczącym się w betonowym bunkrze przeciwlotniczym z czasów Drugiej Wojny Światowej, którego nie powstydziłaby się cyberpunkowa korporacja. Nie macie pojęcia, jak kilkugodzinne bieganie za dwójką rozentuzjazmowanych bachorów może być męczące, gdy człowiek na przemian wpada do sekcji arktycznej i tropikalnej, pocąc się i klnąc pod nosem na tego geniusza, co wymyślił wszystkie te przeklęte atrakcje. Tunele podwodne, kopuły widokowe w samym środku zbiornika, mrówki idące w szkalnych tubach wzdłuż całych pomieszczeń, ptaki latające luzem i inne cholerne tałatajstwa. A, no i oczywiście zbiornik z karpiami do głaskania, tuż przy wyjściu. Na dobicie przeciwnika.
Wiedeńskie zoo ukoiło skołatane matczyne nerwy. Jest niezbyt duże, ale bardzo przemyślanie zaprojektowane, no i ma pandziochy i koale. Leniwe cholery oczywiście całymi dniami śpią, ale widzieć koalę to zawsze coś. Gdyby nie straszliwa piździawica, litościwie określona przez bachory jako "wiatrodzień", pewnie zabawilibyśmy tam cały dzień. A Precel, zapytany na koniec, co najbardziej podobało mu się na całej wycieczce, odparł z rozmysłem, że bramki w zoo. Takie wyjściowe, obracające się. Czyli warto było jednak to zoo odwiedzić, żeby taki cud nad cudy zobaczyć.
Wiedeń z dzieciakami - podobnie jak Berlin, który zdemolowaliśmy w zeszłym roku - to świetny pomysł. Nic tylko jechać.