Wchodzę do pokoju sprawdzić, czy są przykryte. Patrzę na śpiące twarze moich najedzonych, bezpiecznych dzieci. A potem siadam przed komputerem i czytam, czytam, czytam – o ideałach, o sinych ciałach wyrzucanych na plażę, o rozwiązaniach systemowych, o płaczących ojcach, o wolności. Czytam i zaczynam się poważnie obawiać, że dostanę raka mózgu.
Miałam nie pisać, bo przecież nie o tym bloga prowadzę. Przecież nie o tym chcecie czytać. Ma być o dzieciaczkach, najlepiej edukacyjnie i inspirująco, a w tle jakieś ładne wnętrze w stylu skandynawskim. Ale piszę, bo wylewa się na mnie internetowe szambo. Boję się, że mnie zaleje.
Nie zrozumcie mnie źle – oczywiście wiem, że są takie internety, o jakich mi się nigdy nie śniło, i nie mówię tu wcale o jakichś tajnych forach Karachana, tylko o owianych już legendą komentarzach z Onetu. Jednak moja noga nie zbacza w te rewiry, bo i po cóż się w tym babrać. Ale teraz w moim internecie prywatnym, osobistym, złożonym z bliższych i dalszych znajomych czytam między innymi, że tych ludzi uciekających przed zagrożeniem, tych ojców z dziećmi na rękach, najlepiej byłoby zbombardować – oczywiście po uprzednim ostrzeżeniu o nadchodzącym ataku przy pomocy drona, żeby było humanitarniej. Czytam, że do Polski wraz z uchodźcami przybywają mordercy i kozojebcy. Czytam, że Amerykanie też musieli spuścić atomówkę na Hiroszimę. Czytam to wszystko i robi mi się niedobrze.
Zanim ktoś wyskoczy tutaj z szeregiem racjonalnych argumentów dotyczących problemu uchodźców, wiedzcie, że nie o samą dyskusję mi chodzi, bo ta jest bardzo potrzebna. Możemy się nie zgadać w kwestii tego, czy uchodźcy są zagrożeniem dla kultury i ekonomii naszego kraju - i to jest OK. Chodzi mi o sposób jej prowadzenia. A właściwie czy można nazwać dyskusją ten stek pomyj? Miałam nie pisać, bo przecież nie o tym bloga prowadzę. Ma być o dzieciaczkach. Ale jeśli ktoś argumentuje swoje poglądy w sposób, który jest moralnie odpychający, to czy moje milczenie, równające się wzniosłemu ignorowaniu takiego jegomościa, nie prowadzi de facto do legitymizacji jego ziejącego nienawiścią języka?
Laurie Penny porównała ostatnio na łamach New Statesman zmiany zachodzące w naszym społeczeństwie do tej znanej wszystkim historyjki o gotowaniu żaby – miejska legenda głosi, że jeśli włożyć żabę do letniej wody, a potem powoli podkręcać temperaturę, to płaz ugotuje się żywcem, nie zorientowawszy się nawet, co się stało. Możesz siedzieć spokojnie – pisze Penny - gdy nastroje społeczne stają się wstrętniejsze i obrzydliwsze z minuty na minutę, powtarzając sobie, że wszystko będzie dobrze, podczas gdy dookoła woda zaczyna wrzeć.
Precel ma prawie pięć lat i właśnie uczy się czytać. Idzie mu coraz lepiej. Na razie czyta szyldy sklepowe i etykiety słoików, ale za rok siądzie już pewnie przed monitorem - być może w szkolnej pracowni - i wyleje się na niego całe to wiadro internetowych pomyj. Nie, na razie nie martwię się jeszcze, że natknie się na hardcorowe pornosy, przemoc, używki i po kryjomu przez długie godziny będzie ciupał w LOLa (no dobra, martwię się trochę, ale zrobię co w mojej mocy, by go przed tym uchronić). Na razie martwię się, że już niedługo będę musiała mu tłumaczyć, jak bardzo obrzydliwe są takie komentarze, publikowane bez cienia wstydu nie tylko przez anonimowych internetowych komcionautów, ale i przez znajomych, podpisujących się imieniem i nazwiskiem.
Drogi znajomy, jeżeli to czytasz, a w ciągu ostatnich dni zdarzyło ci się pisać, że ludzie ratujący dzieci przed wojną powinni powymierać po drodze, to proszę oszczędź mi roboty i zbanuj się sam.
*****************
Wszystkich stałych czytelników, którzy poczuli się zdziwieni czy niezadowoleni tym wpisem informuję, że od czasu do czasu zbiera się we mnie taka para, która musi gdzieś znaleźć ujście. Rzadko bo rzadko, ale jednak. Od jutra wracam do pisania o sobie w trzeciej osobie i do recenzowania naprawdę fajnych książek dla dzieci. Stay tuned.
Photo credit: cskc.daleel-madani.org