Okruchy codzienności wpadają w szkło aparatu. Matka łapie je wszystkie – jedne wielkie i ważne, drugie malutkie, w nieskończoność powtarzalne. Potem okazuje się, że wszystkie są tak samo cenne.
Głupia sprawa z tymi zdjęciami. Aparat przytwierdzony jest do matczynej ręki prawie na stałe. Rejestruje uśmiechy i łzy, otarte kolana, eleganckie fryzury, dziury po mlecznych zębach, brud pod paznokciami. Pstryka gdy bachory skaczą po kałużach, deklamują na akademiach i wcinają spaghetti. Trochę się Matka czasem zagalopuje, to prawda. Bywa, że parę tysięcy zdjęć nastuka w miesiąc, a potem z obrzydzeniem patrzy na piętrzące się na dysku gigabajty wymagające przebrania. Bywa, że wkurzony Ojciec marudzi. Bywa, że Precel fuka na Kluskę, żeby zaraz wyszła z kadru – i widzi Matka w nim siebie samą.
Ale potem człowiek mrugnie raz i drugi, i nagle mija pięć lat. I okazuje się, że z pamięcią też jest głupia sprawa. Ten sam Ojciec, który marudzi na wszędobylski aparat, przychodzi pewnego wieczora i mimochodem wspomina, że od dawna żadnego nowego rodzinnego albumu na półce nie przybyło.
Pytacie często, jak robić fajne zdjęcia. Matka się nie poczuwa do udzielania jakichś wielkich rad, ale jedno może powiedzieć na pewno. Po prostu róbcie zdjęcia, róbcie. Łapcie okruchy. Łapcie codzienność prawdziwą, nie tylko uśmiechy do aparatu. Róbcie zdjęcia zwyczajne, nie tylko urodzinowe.
Tymczasem zerknijcie na nasze okruchy. Złapane tak niedawno, ledwo miesiąc temu, a przecież to już stare dzieje. Dobrze, że wpadły w szkło aparatu, nie zgubią się.