Z klasycznymi baśniami mamy troszkę problem. Problem polegający na tym, że bachory mają je - łagodnie mówiąc - w tyłku. Historie ich nie interesują, morały im umykają, bohaterowie ich nie przekonują. No i klops, bo Matka czuje jakiś wewnętrzny imperatyw, by te nieszczęsne baśnie jednak czytać.
Nie chodzi tu wcale o jakiś matczyny snobizm - że niby ą i ę, a moje dzieci to czytają Ezopa, najlepiej w oryginalnym przekazie Demetriusza z trzeciego wieku. Nie, po prostu będąc do szpiku kości humanistką, czuje Matka zupełnie irracjonalne - i zapewne wyssane z palca - przekonanie o jakiejś zbawczej mocy płynącej z literatury klasycznej. Tak, tak, to brzmi idiotycznie, ale cóż poradzić. Chciałaby więc Matka, żeby siadło.
Cóż więc zrobić, skoro uparcie siąść nie chce? Należy oczywiście uciec się do podstępu i opakować treść arcyciekawą formą. Wychodząc z tego założenia zaopatrzyliśmy się w dwa zupełnie różne wydania, każde na swój sposób fantastyczne. I wiecie co? Zadziałało. Zna się jednak te bachory!
Rozwodzić się na temat samych baśni Ezopa chyba nie ma sensu, więc zamiast pisać bezsensowną recenzję, zapodamy po prostu trochę zdjęć. Dwie książki, dwa zupełnie różne podejścia, dwa graficzne majstersztyki, dwa dzieła książkowej sztuki, które zajmują honorowe miejsce na naszej półce. Jedna trochę wyżej od drugiej, bo gdyby bachory dostały ją w swoje brudne łapska bez nadzoru, Matce mogłaby w mózgu pęknąć jakaś bardzo ważna żyłka. Tego byśmy przecież nie chcieli...
Aesop's Fables: A Pop-Up Book of Classic Tales
To taki bardzo klasyczny przykład sytuacji, gdy Matka ogląda książki w Internecie, a potem praktycznie ciska banknotami w monitor. Gdy tylko przywędrowała do naszego domu, natychmiast wskoczyła na czołówkę Indeksu Ksiąg Zakazanych, których dotykać absolutnie nie wolno. Tyle jest w niej rzeczy do urwania, że głowa mała! Niektórzy z Was zapewne poznali już głębie matczynej fascynacji książkami rozkładanymi (pokazywaliśmy je chociażby tutaj czy tutaj), ale gość, który to wszystko zaprojektował zasługuje na oklaski. Nic dziwnego, że na okładce nie nazywany jest autorem, tylko "inżynierem papieru".
Jeśli chodzi o samą zawartość, to ze względu na niezwykle skomplikowaną formę treść jest z konieczności ograniczona. Baśni jest łącznie dziesięć, choć nie wszystkie otrzymały ogromne, pełne rozkładówki i poukrywane są w mniejszych, bocznych panelach. Największe wrażenie robi wyrastające nagle z kart książki potężne drzewo, ilustrujące doskonale znaną historię o lisie, kruku i kawałku sera, choć wielowymiarowe podziemne mrowisko i siedzący na nim pasikonik z baśni o koniku polnym i mrówkach niewiele mu ustępuje.
Bajki. Ezop - wydawnictwo Format
Bez ściemniania przyzna Matka, że trochę się bała. Bała się, czy potwory docenią, jak niezwykłe jest to wydanie, jak świetne ilustracje przygotował Jean – François Martin. A te są zupełnie niesamowite - nieco mroczne, nieco straszne, bardzo sugestywne, a jednocześnie trafiające w samo sedno. Nie ma tu niedopowiedzeń, od razu widać niecne intencje i niedobre zamiary. Dodajcie do tego naprawdę spory format, idealnie dobrany papier, a przede wszystkim typograficzne mistrzostwo i otrzymujemy książkę, która wydawniczo po prostu nie mogłaby być lepsza. No nie mogłaby.
Ten cud nad cudy nabyła Matka impulsowo, niekontrolowanie, i niosła do domu pod pachą z coraz większą obawą. Nie spodoba się, nie spodoba - biadoliła w duchu - niewdzięczne bestie nie docenią! I wiecie co? Człowiek może się czasami w stosunku do własnych dzieci tak pięknie pomylić! Siedli, spojrzeli, zaczęli obracać karty. I nawet jeszcze nie zaczęliśmy czytania, a już było wiadomo, że w końcu siadło. Że będzie jednak ten Ezop czytany w naszym domu. I to nieraz!
Piękne, co nie? To czysta przyjemność mieć takie książki na półce.
Wpis powstał w ramach projektu blogowego Przygody z książką