W maju było bardzo syto, bo w łapska potworów wpadło trochę nowości. Fajne promocje w Playstation Store, grzechem byłoby nie kupić, prawda? Sami wiecie. Prezentujemy swoje trzy grosze w temacie Foodo Kitchen, Child of Light i Raymen Legends. Tym ostatnim Precel zajawił się do tego stopnia, że Matka musiała mu wyperswadować noszenie rękawiczek w trzydziestostopniowym upale…
Foodo Kitchen
"Idą, idą!" pokrzykuje Kluska radośnie, gdy na ekranie startowym pojawiają się kolorowe potworki zmierzające do naszej cukierni. Przychodzą i zamawiają ciastko w konkretnym kształcie i smaku, a naszym zadaniem jest je następnie upiec. Rozbijamy więc jaja, wałkujemy ciasto, wkładamy do piekarnika, dekorujemy i serwujemy. Zabawa jest przednia przede wszystkim przez to dekorowanie, bo przecież ciastek dla potworów nie posypuje się wiórkami czekoladowymi, tylko biedronkami albo muchomorami, a na koniec ustawić na nich można wszelakie interaktywne, animowane ozdobniki, w stylu ziejącego ogniem smoka. Kluska i Precel na każdym ciastku muszą ustawić wszystkie dostępne dekoracje i zapalić wszystkie świeczki, ale najwyraźniej takie też potworom smakują. No chyba że Kluska coś pomyli w przepisie, wtedy niezadowoleni klienci nie płacą. Precla bardzo to denerwuje i potem przeprasza potwory, tłumacząc im, że jego siostra jest jeszcze za mała. Ale Matka w skrytości ducha podejrzewa, że Kluska myli się celowo, bo lubi, jak potwory robią niezadowolone miny – sadystka jedna. Jedyne, z czym sobie jeszcze nie radzi, to zapamiętanie sekwencji 3 kolorów, które następnie trzeba wprowadzić w odpowiedniej kolejności - ale na szczęście obok siedzi mała myszka, która kiwa głową, gdy kolor jest właściwy. Tak więc już po paru próbach Kluska porzuciła jakiekolwiek próby wysiłku intelektualnego na rzecz komunikacji z gryzoniem. Jest kolorowo, jest kawaii, można wyżyć się artystycznie - a do tego grę zrobiły dwie dziewczyny z Krakowa! Toż to gender i patriotyzm lokalny jednocześnie! Tyle wygrać!
Rayman Legends
Rayman, zwany przez Precla początkowo „gostkiem w białych rękawiczkach”, zawładnął naszym domem od pierwszego odpalenia płyty. W Ojcu i Matce wzbudził uczucia nostalgiczne, zaś młody przez tydzień z wypiekami na twarzy przeżywał fakt, że przeciwników trzeba łaskotać przy pomocy latającej żaby. Ujawnił się również w Preclu gen kompulsywnego zbieractwa odziedziczony po Matce. Sama gra jest zaś bardzo syta: po pierwsze po prostu ładna i szalenie kolorowa. Po drugie fajnie skalująca poziom trudności – od plansz bardzo prostych po nieco trudniejsze, na których Ojciec, robiąc dobrą minę do złej gry, po utracie paru żyć słyszy od syna „widzę tato, że trochę słabo się znasz na tym Lejmenie”. Ale i Precel dobrze sobie radzi. Prowadzimy antropologiczne obserwacje analizując, jak uczy się przechodzić co trudniejsze sekwencje skakano-platformowe. Poza tym gra ma wszystko, czego dusza zbieracza pragnie: znajdźki, ukryte pomieszczenia, kolekcjonerstwo wszelakie odblokowujące skórki na postać, dodatkowe levele, zbieranie jakichś zwierzątek, przedmiotów, pokoje z naszymi trofeami na półkach i cholera wie co jeszcze.
No więc gramy rodzinnie, przechodzimy Preclowi ciemną nocą co trudniejsze poziomy, ładny kawałek gry mamy już zrobiony. Aż tu pewnego ranka patrzymy – wszystko wyzerowane. Shit. Młody musiał omyłkowo nacisnąć „new game” zamiast „continue”, przyciski są tuż obok siebie… Miny mamy nietęgie, Preclowi będzie smutno. Więc Ojciec się zapiera i maksuje jeszcze raz. A tu następnego ranka znów wszystko wyzerowane. Ojciec usadza więc Precla na kanapie i – jak wołu – tłumaczy, czym się różnią te opcje włączania gry. Na co potwór stoicko oświadcza, że przecież wie to doskonale. „WTF”? – zapytuje więc kurtuazyjnie Ojciec. No i młody tłumaczy, że bardzo mu się podoba karta-zdrapka, która się dostaje za pierwsze ukończenie poziomu z dobrym wynikiem, a najprościej mu to zrobić na początku…
Child of Light
Matka jarała się Child of Light od dawna, co chyba nietrudno zrozumieć patrząc na oprawę graficzną. Gdy dodatkowo okazało się, że wszystkie postaci mówią wierszem, nastąpił klasyczny efekt shut up and take my money. I rzeczywiście, pięknie było i bardzo estetycznie, tylko że Matka nie żałuje wcale, że szybko się skończyło. Bo – powiedzmy to szczerze – mechanika rozgrywki (turowa w czasie rzeczywistym) jest super, ale dość szybko nuży swą powtarzalnością. A walczyć trzeba dużo, oj dużo. Postaci w grze dostępnych mamy multum, cóż z tego, skoro wszyscy i tak grają Mirandą i Garrusem… ehm, znaczy dwoma – trzema ulubionymi, zaś cała reszta się kurzy. Do tego drobiażdżki – ot, chociażby fakt, że nie widać, ile przeciwnikom zostało życia. Niby nic, a aspekt taktyczny na tym traci. Tak więc pod koniec, wymaksowawszy staty, Matka walki głównie omijała na drodze do kolejnych znajdziek. Tak więc graficznie i fabularnie wspaniale, ale początkowy zachwyt mechaniką walki z czasem przerodził się w ciche marudzenie. Nic to, gra daje radę, kupić na pewno warto.
W tym miejscu Ojciec miał wsadzić swoje trzy grosze w sprawie The Bureau: XCOM Declassified. Cóż z tego, że miał, skoro zajęty jest strasznie. Pomyślelibyście, że nawał w pracy, ale bez ściemniania trzeba się przyznać, że najważniejsze w życiu Ojca są obecnie relacje z E3. Więc Ojciec mruczy tylko pod nosem „tak, tak, XCOM, fajny, a teraz idźcie już sobie”.
Wiadomo, że zamiast merytorycznego tekstu zawsze można wstawić zdjęcie słodkiego zwierzątka i będzie dobrze, macie więc rudego liska (oh, jakże się z Preclem nakręcamy na ten film!)