Pod koniec zeszłego roku wydawnictwo Egmont zrobiło wszystkim dzieciatym planszówkomaniakom fajny prezent, wypuszczając na rynek serię "Zagraj ze mną" skierowaną do przedszkolaków. A seria to nie byle jaka, bo nagradzana prestiżowymi nagrodami i tworzona przez ludzi, którzy wiedzą, co robią. Nazwiskami nie ma sensu was zanudzać, ale kto siedzi w planszowych klimatach, ten rozpozna bez trudu. Ale żeby takie branżowe sławy tworzyły gry dla trzylatków? No patrzcie Państwo!
My oczywiście patrzymy, ba, w podskokach wręcz pędzimy do półki z planszówkami (nota bene słabo się robi, bo półka zaczyna zagrażać normom BHP - ale śmierć z przygniecenia grami to chyba nie najgorszy z możliwych sposobów zejścia z tego padołu). Jak wiecie, Precel jest starym planszówkowym wyjadaczem, aktywnie ciupiącym w gry gdzieś od drugiego roku życia. Ostatnio rozłożył Ojca w warcaby, tru story. Zupełnie inna historia z Kluską. Trzyletnia gadzina nie wykazuje grami bez prądu praktycznie żadnego zainteresowania, nudzi się już po pięciu minutach i zaczyna bardzo skutecznie trollować rozgrywkę, w krótkim czasie doprowadzając pozostałych członków rodziny do szewskiej pasji.
I oto na naszych oczach dzieje się rzecz niepojęta, cud właściwie. Kluska dostaje bzika na punkcie planszówki. W pierwszej chwili podejrzewa Matka, że bachora podmienili gdzieś w przedszkolu, ale nie, brudne i miniaste fizys Kluski jest nie do pomylenia z jakimkolwiek innym przedstawicielem rodu ludzkiego. Miesiąc miodowy trwa do teraz, Kluska za sprawą serii "Zagraj ze mną" efektywnie przeprosiła się z planszówkami, ba, stała się zagorzałą fanką. Jeśli to nie jest najlepsza możliwa reklama jakiejś gry, to już Matka nie ma pojęcia, co mogłoby Was bardziej przekonać. W czym tkwi tajemnica sukcesu?
Ratuj króliczki
W króliczkach oczywiście. Wiadomo. A właściwie nie tyle w samych króliczkach, co w pięknie wykonanych komponentach gry - dużych, drewnianych, solidnych, bardzo fajnych. Zacznijmy jednak po ludzku, od początku. Ratuj króliczki jest pierwszą, najprostszą grą z serii, skierowaną już dla trzylatków. Zasady są banalnie proste - gromada króliczków ucieka przed zalewającym norkę deszczem, wyskakując przez kolorowe dziurki. Gracze kolejno rzucają kością, na której może wypaść jeden z pięciu kolorów lub symbol królika. Następnie wstawiają figurkę królika do wyjścia w wyrzuconym kolorze, zaś jeśli jakiś królik już się tam znajduje, mogą go wziąć dla siebie. Kto wyrzuci symbol królika, może go zabrać bezpośrednio z nory. I tyle, proszę Państwa! Szast - prast, piętnaście minut i po rozgrywce. Wygrywa oczywiście ten, kto ma najwięcej futrzaków na koniec.
Kluska w pierwszej kolejności oszalała na punkcie drewnianych figurek z filcowymi uszami, którymi nota bene bawi się również chętnie poza grą. Potem okazało się, że gra jest krótka i prosta, więc Potwora nie zdąży się nią znudzić, zaś tury graczy następują błyskawicznie po sobie, bez przestojów. Czyli win-win. Dodatkowo, co zupełnie niesamowite, Kluska cieszy się wygraną, ale przegrana spływa po niej jak woda po kaczce. Precel w takiej sytuacji przeżywa dantejskie katusze.
To właśnie jest jedyny, dość niewielki mankament króliczków - gra jest całkowicie losowa. Dla początkującego planszówkowca nie jest to zapewne żaden problem, jednak w Preclu wzbudza już pogardliwe prychnięcie. Często postanawia po prostu kibicować, wychodząc z założenia, że gra, na którą nie ma najmniejszego wpływu, skutkuje zbyt duża szansą porażki. Sprytna z niego bestia. Nie zmienia to faktu, że Ratuj króliczki na długo pozostanie w naszych wdzięcznych sercach jako gra, która skruszyła kluskową niechęć do planszówek.
Dzielne myszki
To już gra z nieco grubszej rury, wymagająca nieco pomyślunku i strategicznego myślenia. Komponenty są równie porządne - dostajemy grubą tekturową planszę i tonę drewnianych elementów, w tym sporą kostkę, myszy w różnych kolorach, kota i garść serów. Idea jest następująca: myszy i kot poruszają się dookoła planszy, o czym decyduje rzut kością. Kot pożera wszystkie dogonione gryzonie, zaś one mają szansę schować się w rozmieszczonych wzdłuż trasy pokojach. W tychże pokojach czekają też sery - tym większe, im dalej uda się dobiec. Na końcu toru czeka Eldorado, bezpieczne i serem płynące. Nasz cel - doprowadzić jak najwięcej myszy jak najdalej, czyli zdobyć sery o jak największej łącznej wartości.
Wiele decyzji trzeba tu podjąć - ile myszy wyprowadzić na planszę, w jakim tempie je przesuwać, kiedy lepiej mysz poświęcić, a kiedy warto ryzykować dla lepszego sera. Jednocześnie element losowy jest ciągle bardzo silny - wszak o ilości pokonywanych pół decyduje rzut kością, a ta bywa kapryśna. Sugerowany przez producenta wiek to 4 lata, choć u nas i Kluska z powodzeniem zawiaduje swoimi myszami. Niestety w jej przypadku czas rozgrywki dobiegający do 30 minut jest zdecydowanie za długi i choć widać, że z początku bawi się świetnie, pod koniec partii zazwyczaj porzuca swoją armię gryzoni na pastwę losu. Co innego Precel - ten kwiczy z radości, drży z podniecenia i podskakuje z nadmiaru emocji, gdy kot niebezpiecznie depcze myszom po ogonie. Bardzo dobrze rozkminił też zawiadywanie ryzykiem i jeśli tylko ma trochę szczęścia w kościach, to gramy jak równy z równym. Co dobitnie świadczy o tym, że Dzielne myszki są naprawdę dobrze przemyślaną grą.
Seria Zagraj ze mną liczy jeszcze dwie pozycje, w tym gra kooperacyjna i gra rozwijająca wyobraźnię przestrzenną. My jesteśmy bardzo, ale to bardzo na tak. Będziemy grać jeszcze wielokrotnie, a Precel już zapowiedział, że na dwóch grach z tej linii się u nas w domu nie skończy. Okrutnie nas zresztą ostatnimi czasu goni do grania, więc możecie się spodziewać, że planszówkowych recenzji będzie u nas w niedługim czasie znacznie więcej.