Węże i drabiny przychodzą Matce do głowy, gdy nasz samochód mknie z zawrotną prędkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę przez transylwańskie drogi, wyprzedzany przez radosnych lokalnych kierowców busików i ciężarówek. W każdym miejscu, gdzie robimy popas, znajduje się jakaś ciemna wieża z rozklekotaną drewnianą konstrukcją do wspinaczki na szczyt, pod wieżą zaś stragan z gumowymi piłkami i świecącymi wężami.
Najpierw myślała Matka, że uda nam się tych węży jakoś uniknąć. Tak, tak, naiwna z niej kobiecina. Jak dotąd licznik gumowego szajsu wskazuje pięć różnego rodzaju nabytków i ciągle bije. Jednak równocześnie bije również licznik wież, na które małe nogi wspinają się z entuzjazmem, więc ogólny bilans wychodzi chyba na plus. Zwłaszcza że chińszczyzna zawsze może się zgubić w tajemniczych okolicznościach…
Trochę Matka trzęsła portami na myśl o spędzeniu tylu godzin z bachorami w samochodzie, więc na wszelki wypadek postanowiliśmy rozbić podróż na dwie części, nocując gdzieś pod węgierską granicą. I wszystko szło podejrzanie sprawnie – kilometry dobrej drogi, bachory pochrapujące na tylnym siedzeniu, oczy Matki nieco już ciężkie… aż tu nagle w środku nocy okazało się, że zarezerwowany w necie pensjonat jest ciemny i zamknięty na głucho.
Wujek Google zaprowadził nas więc do awaryjnego czterogwiazdkowego hotelu. Nic tak nie podnosi adrenaliny Matce, jak konsjerż pytający uprzejmym głosem, czy zamierzamy korzystać z sauny, gdy człowiek przez jedno ramię ma przewieszone szesnaście kilo śpiącej Kluski, przez drugie zaś dwie torby. Rano czujne ucho Matki rejestruje nieco zmaltretowany głos Ojca: „Tak, Kluseczko, obiecałem, jeśli nie będzie Nutelli na śniadaniu, to pobiegnę i ci przyniosę” – tu rodziciel rejestruje uniesioną matczyną brew – „No co, wstała o piątej, musiałem iść na jakiś kompromis!”
Była!
Tak więc, panie i panowie, bez dalszej zwłoki jedziemy z tym koksem – tour de Transylvania!
Hunedoara
Był sobie raz János Hunyady, wojewoda siedmiogrodzki, który tak zalazł za skórę Turkom pod Bukaresztem, że zwali go potem Przeklętym Jankiem. Otóż Janek miał stajla, miał też sporo kasiory, walnął więc sobie taki zamek, że głowa mała. No to siup, nasz pierwszy transylwański zamek, i od razu opad szczęki z wrażenia. Dodatkowo pod zamkiem nadzialiśmy się na rekonstruktorów, tańce, śpiewy, strzelanie z łuku i kramy z rękodziełem (z których wyszliśmy w miarę obronną ręką, nabywszy zaledwie dwa szydełkowane nietoperze za 5 leji sztuka!)
W poszukiwaniu żarła nadzialiśmy się jeszcze w centrum miasteczka na festyn z balonami, rozdzierającą bębenki muzyką i straganami z chińską wersją wszystkich zabawek z Disney Store. Wpyliliśmy zatem szaszłyki z kurczaka, podczas gdy Kluska wywijała na chodniku hołubce w takt niezidentyfikowanego rumuńskiego disco. Działo się!
Sibiu, zwany po naszemu Sybinem
Jeden z siedmiu grodów Siedmiogrodu, urokliwe średniowieczne miasteczko, bla bla bla, kogo to obchodzi, skoro mają skansen, a w nim pływające młyny, huśtawki, domy na palach i stado gęsi? Sporo żeśmy tam brykali, aż Ojciec zgłodniał, a to sytuacja niebezpieczna, bo Ojciec głodny to Ojciec zły. Na szczęście był też wiejski targ z pysznym chlebem nadziewanym kapustą. Precel mocno się zdziwił po zjedzeniu całej pajdy, że nic a nic tej kapusty nie zauważył, bo przecież musiałby wypluć…
Potem oczywiście samo miasteczko, a w nim półlitrowe słoje lemoniady, wąskie uliczki, urokliwe kamienice i – naturalnie – stragany z chińszczyzną! Jakżeby inaczej! Tutaj nie wymigaliśmy się od dwóch gumowych królików świecących w ciemności, zawieszonych na sznurkach. Bardzo nam się przydały we wszystkich kościołach, wieżach i innych ciemnych wnętrzach, gdzie można było wydobyć je z kieszeni z radosnym kwikiem.
Przydały się zwłaszcza w kościele Najświętszej Marii Panny, gdzie trzeba było pokonać 200 drewnianych stopni w drodze na wieżę. Na stopniach było ciemno, nieco chybotliwie, zaś na barierkę służyła jedna deska. Z zupełnie niezrozumiałych względów Ojciec i Matka reagowali nad wyraz nerwowo na próby kręcenia kółek świecącym królikiem gdzieś w połowie drogi… Z tych nerwów nie mieli już siły protestować, gdy bachory władowały się do ulicznej fontanny w ubraniach. A żeby to pierwszy raz było, że trzeba ich było pakować w foteliki samochodowe na golasa...
Wkrótce miało się okazać, że nie jest to wcale najbardziej „ryzykowna” klatka schodowa, po jakiej przyszło nam się wspinać.
Stay tuned!