Doprawdy trudno Matce zrozumieć, dlaczego dopiero teraz wpadła na pomysł tego wypadu. Przecież Berlin aż się prosi o to, żeby spuścić tam potwory ze smyczy!
Berlin zawsze wywołuje w Matce całą masę pozytywnych skojarzeń. Bratwursty na Alexanderplatz, włóczęga po kafejkach na Kreuzbergu, hipsteriada w Neukölln, kebaby u Turka i koncerty, na które jeździło się z Ojcem w poprzedniej dekadzie modląc się, żeby samochód nie wysiadł gdzieś wpół drogi. I nagle, na zupełnym spontanie, zakiełkowała w Matce myśl. A może by tak bachory przeczołgać po Berlinie? Skoro już dokulamy się na Pyrkon, to przecież jest rzut beretem... Ojciec, jak to Ojciec, minę miał niewyraźną. Stanęło więc na tym, że jeśli Matka z dnia na dzień znajdzie fajny, przystępny cenowo nocleg w dobrej okolicy, to jedziemy. Odpowiedź mogła być tylko jedna.
Parę telefonów później klucze do berlińskiego mieszkania czekały już na nas u sympatycznego sprzedawcy w nocnym sklepie niedaleko Alexanderplatz, zaś my sunęliśmy autostradą, katowani przez bachory takimi szlagierami jak "Moja wielka ciężarówa" Konia Polskiego czy "I am Murloc" Elite Tauren Chieftain. Nieziemskim zrządzeniem losu, tknięta niewidzialną ręką matczynego przeczucia, spakowała rodzicielka ciepłe kurtki. I oto po bardzo ciepłym, słonecznym poznańskim weekendzie Berlin zaatakował nas deszczem.
Ha! Nie z nami takie numery, Berlinie!
Oko Nefretete
Następnego ranka, przekupione gorącą czekoladą, bachory z werwą ruszyły w miasto. Matka wiele sobie obiecywała po naszej wizycie na wyspie muzeów. Plan minimum zakładał co najmniej dwa przybytki, przedzielone przerwą obiadową. Plan minimum nie zakładał przesympatycznej dziewczyny puszczającej bańki mydlane na okolicznym placu. Nie zakładał również dużej ilości winniczków pełzających na klombach. Nie zakładał w końcu tego, że trzeba koniecznie dotknąć każdego kwitnącego drzewa po drodze, żeby sprawdzić, czy te kwiatki też są mokre od deszczu. Ano są. Cóż za niespodzianka. Planu minimum nie udało się zrealizować.
Nic to. Wparzyliśmy do Neues Museum, które skromnym matczynym zdaniem jest jednym z najfantastyczniejszych tego typu przybytków w Europie. I bachorom się podobało, mimo że panuje tam charakterystyczny dla naszych zachodnich sąsiadów ordnung, a więc wielu rzeczy nie wolno. Że biegać nie wolno, to zrozumiałe, ale czemu nie można chodzić w samych skarpetach ani opierać się o ścianę? Bo nie. Można za to wsadzić paluch w oko najpiękniejszej kobiety świata, bo specjalnie dla niewidomych przygotowano brązowy odlew twarzy Nefretete. Precel za punkt honoru przyjął obejście całej ekspozycji egipskiej, przy każdusieńkim dziele pytając, czy aby Matka pisała o nim w swej pracy magisterskiej. Gdzieś w połowie Matka miała ochotę wydłubać sobie oczy.
Nauka, głupcze!
Oprócz lokalnego Lidla, gdzie bachory z maniakalnym uporem kierowały się do stoiska z przecenami, wybierając codziennie na kolację jogurty o najkrótszej możliwej dacie ważności (tacy ekonomiczni, że aż strach!), najbardziej fascynującym przystankiem na naszej berlińskiej mapie okazało się Science Center Spectrum. Zboczyliśmy tam przypadkiem, uciekając przed uporczywym deszczem, i utknęliśmy na długie godziny. Wiedziona raz jeszcze nadprzyrodzoną prekognicją uparła się Matka zabrać wózek, z którego na co dzień już nie korzystamy, dzięki czemu mogliśmy upchnąć w nim Kluskę, otępiałą z nadmiaru wrażeń, podczas gdy Precel szalał na ekspozycji.
W sali, gdzie prezentowane są eksperymenty z plazmą, spędziliśmy z zegarkiem w ręku ponad godzinę. Po pewnym czasie upewniliśmy się, że Precel znajdzie nas na schodach dwa pokoje dalej, i pozostawiliśmy go samemu sobie (Nie, nie myślcie sobie, że bawił się w młodego Einsteina - otóż wcielał się w maga żywiołów, który najpierw pobiera energię z kuli, a potem strzela do nadciągających zewsząd szkieletów. Dla zewnętrznych obserwatorów po prostu biegał po ekspozycji, dotykając eksponatów i wydając szeleszczące dźwięki, za wyjątkiem chwil, gdy niespodziewanie padał na podłogę teatralnym ruchem.) Gdy myśleliśmy, że już nic gorszego nas nie spotka, piętro wyżej natknęliśmy się na eksperymenty z elektromagnesami i wyładowaniami elektrycznymi.
Dzieci z dworca Zoo
Usilne zaklinanie pogody dało w końcu spodziewane efekty, więc ostatniego dnia zdecydowaliśmy się na berlińskiego pewniaka - osławione zoo. Spodziewaliśmy się cudów na kiju. I cuda rzeczywiście były, tyle że bachory miały je w nieszczególnym poważaniu. Najpierw olały karmienie uchatek, nic sobie nie robiąc ze szklanej ściany, za którą rzeczone uchatki dwoiły się i troiły, śmigając tam i z powrotem i robiąc fajne sztuczki. Foki szanownych państwa nie obchodzą. Potem zignorowali karmienie pingwinów i baraszkujące wydry. Na nic entuzjastyczne okrzyki Matki, na nic zachęcające słowa Ojca. Aż tu nagle szok - ptaszarnia! I to nie jakaś specjalna ptaszarnia, nie jakieś tukany, kondory, nie wiadomo co. Taka zwyczajna, europejska ptaszarnia. Bażant jakiś, jakaś smętna perliczka. I nagle zachwyt, fascynacja! Niesamowita perliczka, jakich dziesiątki w każdym zoo w całej Polsce! Najwspanialsze zwierzę, jakie stąpało kiedykolwiek po ziemi! Musimy koniecznie pół godziny oglądać każdą kolejną perliczkę, każdy jej kroczek komentować, liczyć każde dziobnięte ziarenko. Nosz kurde! Mało brakowało, a Matka sama zniosłaby jajo na wybiegu tych cholernych perliczek! A potem okazało się, że na środku zoo jest plac zabaw z trampolinami i drewnianym okrętem pirackim - i pozamiatane, proszę państwa, żadnego więcej zwierzaka nie widzieliśmy. Tuż przed zamknięciem zoo upchnęliśmy potwory kolanem w aucie i wyruszyliśmy do domu.
Berlin z dzieciakami jest równie fantastyczny, jak bez nich. To miasto ma niepowtarzalny klimat i tyle rzeczy do zobaczenia, że będziemy do niego pewnie wracać co roku. Tylko następnym razem weźmiemy takie małe wędkarskie składane krzesełka do rozstawienia w ptaszarni.