Nie Wenecja, nie Gardaland, nie żadna z tych kosmicznie przeludnionych atrakcji, od których Matka umiera po kawałeczku. Przed Wami dziesięć najlepszych miejscówek, które sprawiły, że nasza majówka w północnych Włoszech była strzałem w dziesiątkę. Ha!
1. Grotta Gigante
Na pierwszy ogień, i to z grubej rury, wyciągnęliśmy coś prosto z księgi rekordów Guinessa. Czy wiecie, że niedaleko Triestu i dosłownie rzut beretem od słoweńskiej granicy czeka Grotta Gigante, czyli największa dostępna turystycznie jaskinia na świecie? Serio, prawie 170m długości i 100 m wysokości, trzeba to zobaczyć żeby ogarnąć umysłem. Trzeba też wykazać się sporym samozaparciem albo niezłą dawką szaleństwa, żeby rąbać się do tej groty z potomstwem - przed nami 500 (słownie: pińset) schodów, o czym jesteśmy uczciwie informowani nie tylko przy zakupie biletów, ale i wiszącymi tu karteczkami, które ukazują turystę czołgającego się z powrotem w strumieniach potu.
Nie ma natomiast karteczek informujących, że osobniki małoletnie, gdy tylko ich urocze oczęta całkowicie zignorują piękno wyrastających zewsząd imponujących stalagmitów - czyli, nie oszukujmy się, natychmiast - zażądają jeść, pić, kupę, słonia w słoiku i jeszcze orkiestry dętej. To ostatnie może się z resztą ziścić - my na dnie groty spotkaliśmy wycieczkę niemieckich chórzystów, którzy spontanicznie zaintonowali jakieś germańskie przyśpiewki. I trzeba przyznać, że akustyka jest cholernie imponująca. Podobnie jak preclowe "Ale po co oni tu śpiewają mamo?!". Na koniec jeszcze te małe cholery śmigają w górę schodów jak rącze kozice, a człowiek leci za nimi, sapie, dyszy, dmucha jak tuwimowska lokomotywa, i przypomina sobie bardzo wyraźnie, że kondycję miał jakieś 20 lat temu.
2. Akwileja
Są na świecie tacy nieszczęśnicy, których życie pokarało Matką-archeologiem (archeologinią? niby fajne te żeńskie końcówki, ale jakoś nie zawsze). Ci biedni ludzie, ledwo nauczyli się chodzić, byli - nieraz wbrew swej woli i bez poszanowania ludzkiej godności - ciągani po miastach zalanych wulkanicznym popiołem, zelockich twierdzach, megalitycznych świątyniach, wikińskich pochówkach łodziowych i co tam jeszcze tej opętanej kobiecie do łba strzeliło. Wakacje bez chociażby jednej starożytnej, nudnej i całkiem bezsensownej ruiny? Być nie może!
Akwileja, jak być może (nie) wiecie - choć nie jest to obecnie wiedza szalenie przydatna - była niegdyś w rzymskich kronikach dziewiątym najważniejszym miastem świata. Robi wrażenie, co nie? W każdym razie robiło na Attylli i jego wesołej gromadzie Hunów, którzy zrównali je z ziemią. Obecnie, co dość ironiczne, stoi tu senne włoskie miasteczko, które jest mniejsze niż niegdysiejsza rzymska kolonia. I po miasteczku tym bardzo miło się hasa. Po pierwsze miło kupuje się lody, po drugie miło wspina się na wszystkie stare murki, po trzecie w końcu miło wdrapuje się na wieżę katedry, gdzie czeka się w nieskończoność na dzwon, który postanowił akurat tego dnia się zepsuć.
3. Wyspa Grado i okoliczna laguna
Nie samymi starymi pierdołami człowiek żyje. Czasem żyje też wyrzuconą na brzeg wielką meduzą (w sensie figuratywnym, nie zeżarli jej na szczęście). Przerażeni perspektywą dzikich i nieokrzesanych tłumów w okolicach Wenecji i Lido? Jedźcie na Grado, niewielką wyspę połączoną groblą ze stałym lądem. Niby nic specjalnego, ale Adriatyk miły w dotyku, ludziów zdecydowanie mniej, piasek tak samo przyjemny, meduzy tak samo martwe.
Taka plaża to samograj -w ramach dodatkowych atrakcji podczas odpływu można puścić bachory samopas w wodę, płycizna pełna małych krabów, rybek i muszelek ciągnie się wtedy jak okiem sięgnąć. Można sobie siedzieć na piasku, wpierniczać prowiant zakupiony w lokalnym supermarkecie (o mamuniu, pomidory nigdzie nie pachną tak pięknie, jak we Włoszech, ci Rzymianie wygrali los na loterii!), jednocześnie ciągle sprawiając wrażenie rodzica profesjonalnego i odpowiedzialnego. Wołami musieliśmy progeniturę z wody wyciągać. Na szczęście wraz ze zmrokiem nadciągnęły komary i skończyło się rumakowanie.
4. Padwa
W Pa(r)dwie dużo rzeczy jest ciekawych. Ciekawe są bardzo uliczne malunki wszelakie, od artystycznych przez reklamowe po zwykłe tagi na ścianach. Ciekawy jest ogromnie sklep z mydłem, taki sieciowy, w którym można spędzić dobre 45 minut na testowaniu mydła. Gdy wychodziliśmy, to przez jakieś 15 kolejnych minut Matka była dumną posiadaczką Potomstwa o Najczystszych Rękach Świata™. Na szczęście wszystko, co dobre, szybko się kończy. Ciekawe były też kramy z pamiątkami sakralnymi pod bazyliką. Zupełnie nieciekawe były natomiast relikwie Św. Antoniego przechowywane w środku, bo była do nich zgoła nieboska kolejka - tak więc nawet perspektywa oglądania oprawionego w złoto języka nie stanowiła wystarczającej zachęty. Calzone serwowane w licznych knajpkach przy placu wydawało się rozsądniejszym wyborem.
Padwa ma wszystko, czego potrzeba - nieustający dopływ lodów, pizzy i spaghetti z knajp, które miłą wonią kręcą w chrapach, leniwą włoską atmosferę, rzeźby, fontanny, piekarenki z ciabattą, boczne zakurzone alejki i piękne imponujące place pełne średniowiecznego splendoru. Ma również niedaleko za miastem bardzo zacną motylarnię, gdzie można sobie pospacerować wśród latających wokół motyli (lub uciekać przed nimi w panice, rycząc jak zarzynany bawół - dzięki, Klusko!) i pobawić się na równie zacnym placu zabaw.
5. Vicenza nocą
Vicenza uroczym miastem jest, to prawda, jednak po przeczołganiu małoletnich obywateli przez różnorakie atrakcje Padwy entuzjazm do oglądania uroczych miast spadł w grupie badawczej do zera. Cóż z tego, że architektura, że taki sławny pan Palladio, że ogrody. Furda. Rozwiązanie wymyślone na poczekaniu - oglądanie miasta nocą, gdy wszystkie atrakcje będą zamknięte, sprawdziło się doskonale. Serio, lepiej być nie mogło.
Rozpoczęliśmy od hipsterskiej imprezy nad rzeką, na którą wbiliśmy się całkiem przypadkiem, podążając za muzyką. Wzdłuż brzegu, z pocztówkowym widokiem na most i kamieniczki, usadowiło się kilka furgonetek serwujących drinki wyskokowe i przekąski. Dodajcie do tego małą sztuczną plażę, namioty i zabawki dla małolatów, sączącą się z głośników muzykę i tłumy lokalsów. Matko jedyna, chillout na wakacjach z dziećmi, toż to nie do uwierzenia. Potem ruszyliśmy na długi nocny spacer pełen ulicznych grajków, nieregulaminowo wielkich porcji lodów i niekończących się pokładów renesansu, co wali człowieka po oczach tą całą harmonią.
No dobra, miało być skromnie, szybki wpis, rach ciach. A wyszło jak zawsze, Matka pisać krótko najwyraźniej nie umie. Tak więc czujcie się oszukani - dziś tylko 5 atrakcji, druga połowa jutro!