Zelandia ma wszystko. Ma białe piaszczyste plaże, piętnastowieczne zamki, smażoną rybę i studio tatuażu dla dzieci. Serio, nic tylko jechać.
Początek naszego romansu z Zelandią był mało zachęcający – deszcz zacinał z boku, gdy późnym wieczorem wybuliliśmy 50 eurasków za przejazd duńskim cudem inżynierii mostowej, a następnie wlekliśmy się w głąb lądu autostradą w wielkiej przebudowie. Niby nie było korka, ale nie było też na przykład takich fanaberii jak pasy wymalowane na asfalcie, więc miejscami trudno było określić, czy właśnie wyprzedza człowiek na trzeciego, czy po prostu grzecznie sobie jedzie. Bachory litościwie usnęły, zmasakrowane wrażeniami dnia poprzedniego, jednak humor polepszył się Matce na krótko.
Już niebawem okazało się, że w naszym wynajętym na obrzeżach Kopenhagi mieszkanku nie ma dwóch łóżek, jak reklamowali to właściciele, ale jedno (dość wąskie) i jeden wykusz okienny w salonie, wyłożony podściółką z cienkiej gąbki i obstawiony bibelotami na parapecie. Nic to, nie takie rzeczy człowiek widział. Ze strachu przed bibelotami, które wprawne oko Matki zidentyfikowało jako wazoniki znanej duńskiej firmy po – bagatela – 50 Euro sztuka, Ojciec został wybrany na ochotnika do spania na oknie, Matka zaś z ciężkim westchnieniem zaległa w klatce z dzikimi zwierzętami. Zapowiadał się ciężki tydzień, ale wkrótce okazało się, że na Zelandię boczyć się nie sposób. Za fajna jest.
Zamek Kronborg, czyli czo ten Hamlet
W Kronborgu jest wiele rzeczy, które mogą człowieka zaciekawić. Jest po pierwsze świadomość, że był on pierwowzorem szekspirowskiego zamku Elsynor, są obwarowania i armaty, są sławne renesansowe wnętrza, jest nawet śpiący w podziemiach posąg, który ma zbudzić się w chwili wielkiej potrzeby (wiecie, coś w stylu naszych rycerzy śpiących pod Giewontem). Nic to jednak, wszystko marność w porównaniu z trzema cudami – makietą zamku, po której można chodzić i zbierać pióra mew, kotwicami na dziedzińcu oraz – co najwspanialsze – rodziną łabędzi zamieszkujących fosę.
Z tymi łabędziami to zabawna sprawa. Kronborg, jak żadne inne miejsce w Danii, roi się aż od skośnookich turystów. Najwyraźniej wabi ich tutaj szekspirowska legenda. A ci turyści jacy są, to wiadomo. Biegną rozentuzjazmowanym stadem, cykając co pięć sekund panoramiczne zdjęcia całego otoczenia. I nagle stają, wryci w ziemię z zachwytu, w tym samym momencie – z jednej strony grupka Chińczyków, z drugiej Potwory. Stają, bo oto jest łabędź. Łabędź duży, wyżarty, leży sobie na brzegu i śpi. Startują do niego jednocześnie, jedni ze smartfonami, drudzy z naprędce zerwaną trawą. No i Matka chwyta bachory za wszarz, i tłumaczy cierpliwie, że do śpiącego łabędzia lepiej znienacka nie podchodzić. Panom Chińczykom nikt tego najwyraźniej nie wytłumaczył. W konsekwencji rozgrywają się dantejskie sceny, a Potwory do dziś z entuzjazmem bawią się w łabędzia, która to zabawa obejmuje syczenie, szczypanie i dziką gonitwę. U nas selfie z łabędziem brak. Zwyciężył zdrowy rozsądek.
Duńskie Muzeum Morskie
Opinie były – delikatnie mówiąc – podzielone. Znaczy Matka bardzo chciała dowiedzieć się czegoś o duńskiej potędze morskiej, Ojciec bardzo nie chciał, zaś bachorom było zdaje się wszystko jedno. Znaczy wszystko jedno było im w sekcjach z modelami statków czy na ekspozycji o handlu morskim, a potem doszliśmy do działu z marynarską kulturą i obyczajami, no i tam był szał. Po pierwsze było trochę marynistycznych kreskówek, po drugie najprawdziwszy piracki okręt z Playmobila, po trzecie zaś w oddali świecił już neon z napisem „Get inked”. No i nie było rady, każdy musiał sobie walnąć co najmniej dwie dziary najprawdziwszym długopisowym pruskim błękitem. Matka trochę protestowała, że za długo to trwa, ale pękła, jak zobaczyła wybór Precla – kotwicę z sercem i napisem „MOM”. No kto by nie pękł?
A może nad morze?
Północna część wyspy stoi białym piaskiem, malutkimi muszelkami i smażonym filetem ze świeżego połowu. Filet żarliśmy namiętnie, bo bachory są bardzo rybożerne. Muszelki zbieraliśmy namiętnie, bo bachory mają dusze kolekcjonerów. I w piachu grzebaliśmy namiętnie, bo co plaża, to plaża.
Czy można się było spodziewać, że przy dość chłodnej temperaturze i sporym wietrze, mimo powtarzanego parokrotnie zakazu, Kluska znienacka wskoczy w ubraniu do wody? Pewnie można było. Co Kluska to Kluska. Dla pewności od razu wywróciła się też teatralnie i wytarzała w wodzie, by nic już nie dało się uratować. Czy można się było spodziewać, że Precel zamknie się w łazience i następnie nie będzie potrafił otworzyć zamka? Pewnie można było. Ale wtedy nasze plażowanie przebiegłoby bez żadnych przygód, a tego byśmy przecież nie chcieli.
Grodzisko Trelleborg, czyli sceny z żywota młodego Wikinga
Ciche pomrukiwania Ojca towarzyszyły nam, gdy maszerowaliśmy dziarsko przez pole pełne owiec (i owczych bobków) w stronę wikińskiego warownego grodziska. Części słów nie dało się rozróżnić, ale od czasu do czasu przebijało się wyraźniejsze „Tu przecież nic nie ma”, czy tez bardziej klasyczne „Ale głupi ci Wikingowie”. Potwory nie słyszały nic a nic, zafascynowane leżącymi tu i ówdzie kamieniami, wielkimi wałami, owcami, wspomnianymi już bobkami (bleeeeee!), i rekonstrukcją wikińskiego domu. Tam rozchmurzył się nawet Ojciec, gdy okazało się, że może zasiąść na drewnianym tronie i żądać zdjęć jako Ragnar Lodbrok. Na koniec, by przypieczętować ten absolutnie fantastyczny dzień, bachory uwałkowały i upiekły na ognisku podpłomyki, które potem wcięły na gorąco, posmarowawszy grubo miodem.
Tak oto powoli zbliżamy się do końca wakacyjnych relacji. Jeśli czujecie wikińskie klimaty, sprawdźcie poprzedni wpis o Roskilde. Jeśli zaś czujecie się już głęboko znużeni Danią, to mamy złe wieści – w niedalekiej przyszłości pojawi się jeszcze entuzjastyczny opis atrakcji w Kopenhadze.