Wakacje. Trudny czas spędzający sen z powiek każdego rodzica. Czas bez przedszkola, bez babci, bez ulubionego placu zabaw, bez tych zabawek, co się je rzuca na żer rozszalałej zgrai, by kupić sobie pięć minutek na kawę. Czas, w którym człowiek z jednej strony by sobie odpoczął (ha! dobre sobie!), z drugiej jednak, kurde, chętnie by coś nowego ciekawego zobaczył. No więc jak to zrobić?
Sprawa jest prosta i rozbija się o słowo kluczowe - parafrazując "klasyka": miejsce, głupcze! I pisząc miejsce nie ma Matka na myśli wyłącznie punktu na mapie. Przecież za tym punktem idzie cały szereg czynników. Ciepło będzie czy zimno, daleko czy blisko? Jak wybrać, żeby było dobrze? Zacznijmy od komunału. Wszystkim nie dogodzisz. No po prostu nie ma szans, nie dogodzisz. Jako naczelny wakacyjny planista zdradzi Wam więc Matka swój sekret. Trzeba sprawę rozegrać sprytnie, żeby każdy czuł się choć trochę dopieszczony, a potem wypić trzy duże Margherity. Zawsze działa! Na co więc zwracamy uwagę wybierając wakacyjną miejscówkę?
No to gdzie jedziemy?
Rwiecie włosy z głowy, czy Sopot, czy Kos, czy może Legoland? Gdziekolwiek byście nie pojechali, bachory i tak będą zachwycone. Udowodnić Wam? Przecież:
- wszystko, co da się ruszyć, jest interesujące
- wszystko, co samo się rusza jest bardzo ciekawe
- wszystko, na co można się wspiąć jest fascynujące
- wszystko, czego nie wolno dotykać ani na co nie wolno się wspinać też jest ciekawe, właśnie dlatego, że nie wolno...
Cel każdych naszych wakacji wybierany jest bez większej filozofii - ot, bo akurat fajnie wygląda albo skusiła nas cena. I nie zdarzyło się jeszcze, żebyśmy źle się bawili. Jeśli więc nie o konkretne miejsce na mapie chodzi, to co jest istotne?
A daleeeko jeszcze?
Siądźcie sobie wieczorem na kanapie, zrelaksujcie się i pomyślcie, jak długo jesteście w stanie wytrzymać z bachorami przywiązanymi do krzeseł w ciasnym zamkniętym pomieszczeniu, mając do dyspozycji bardzo ograniczony zestaw czasoumilaczy. To właśnie jest czas, który trzeba będzie spędzić w samochodzie lub samolocie. Możecie nawet zaszaleć i pomnożyć go przez dwa, bo człowiek naprawdę zdesperowany zdolny jest przetrwać wiele. No więc mając ten wynik do dyspozycji wyrysujcie sobie na mapie potencjalny zasięg podróży. Dla nas chwilowo wynosi jakieś pięć-sześć godzin, potem zaczyna się postępująca choroba psychiczna. Ale to kwestia osobnicza, wiadomo. Niektóre modele w młodym wieku lecą samolotem przez dwanaście godzin, inne po godzinie w foteliku zaczynają odgryzać własną nogę.
Samochodem czy samolotem? Trudne pytanie. W samochodzie nie ma toalety, do której można by chodzić po osiemnaście razy w trakcie dwugodzinnej podróży. Jest za to większa szansa, że delikwent puści kolorowego pawia wprost na własne kolana, nażarłszy się uprzednio żelków na stacji benzynowej. Nie ma współtowarzyszy podróży, których można by doprowadzać do białej gorączki kopiąc w fotel przed sobą, są za to członkowie rodziny, których można wyprowadzić z równowagi drąc się "kuuupaaa!" na środku zakorkowanej autostrady... Wybór jak z greckiego dramatu.
Hotel na wagę złota
Załóżmy, że mówimy o dłuższym, tygodniowym czy dwutygodniowym "urlopie". Bierzemy w cudzysłów, bo przecież urlop z bachorami na karku to mordercza harówa. No dobra, cel mamy obrany, teraz dochodzimy do tego etapu, kiedy trzeba się trochę skoncentrować. Prawda jest taka, że wybór hotelu jest dla nas dość newralgicznym momentem podczas planowania wycieczki i niewątpliwie na to właśnie schodzi Matce zawsze najwięcej czasu. Dlaczego? Bo znalezienie fajnego lokum to niełatwa sprawa. Oczywiście fajność fajności nierówna i dla każdego może oznaczać coś zupełnie innego - jedni będą się świetnie czuli w schronisku na karimacie, inni potrzebują pięciogwiazdkowego hotelu.
A bachory mają to oczywiście w wielkim poważaniu. Przecież najważniejsze jest:
- żeby był basen ze zjeżdżalnią, najlepiej z zakrętasem, i plac zabaw
- żeby lody można było zamawiać cały czas, jak tylko Matka nie patrzy, a człowiek opanuje słowo "strołbery", a na obiad codziennie były frytki - albo chociaż spaghetti
- żeby facet przebrany za wielkiego psa robił z siebie błazna w temperaturze trzydziestu stopni w cieniu (to się nazywa ciężkie warunki pracy, panie i panowie!)
- żeby można było spędzić dziesięć minut siedząc nieruchomo, podczas gdy pani maluje na twarzy maskę Spidermana, a potem z rozpędu wskoczyć do basenu i przejechać ręką po mokrej twarzy
- żeby w lobby były stoły, pod którymi można się czołgać, ewentualnie kanapy, po których można skakać
Dobrze wybrany hotel jest na wagę złota - co wcale nie znaczy, że musi być drogi czy luksusowy - choć, jeśli akurat taką macie fantazję, to czemu nie. Dobrze wybrany to taki, gdzie jest tyle rzeczy do roboty, że nikt człowiekowi tyłka nie będzie zawracał. Proste. A jednocześnie taki, gdzie człowiek nie wyłysieje ze zgryzoty. Czyli najlepiej ogrodzony, nie położony przy mega ruchliwej ulicy, którą trzeba przejść w drodze na plażę, ani na klifie, ani przy nocnym klubie z muzyką dance z lat dziewięćdziesiątych (choć Kluska jest wielką fanką). Taki sam się nie znajdzie - trzeba go cierpliwie szukać, przeglądając gazyliony ofert w Internecie, sokolim okiem wypatrując placów zabaw na zdjęciach. Tutaj z pomocą przychodzą biura podróży, które mają już przefiltrowane oferty skierowane do dzieciatych i rozumieją, co im w duszy gra.
Byczymy się czy zwiedzamy?
Spójrzmy na przykładową rodzinę - może mało reprezentacyjną i nieco patologiczną, ale akurat taka się trafiła. Matka chce zwiedzać do momentu, aż wszystkim nogi to tyłka nie powłażą. Ojciec lubi wypoczynek na łonie natury (o ile owo łono nie zawiera robaków ani pająków) i dobre jedzenie. Precel najchętniej nocowałby w basenie lub godzinami rzucał kamieniami do morza. Kluska musi pogłaskać każdego napotkanego kota i doskonale odnajduje się sącząc gorącą czekoladę wśród wielkomiejskiej kawiarnianej bohemy.
No więc jak to się stało, że tyle razy udało nam się połączyć te wszystkie rzeczy, wybrać wspólnie miejsce wakacji i się nie pozabijać? Po pierwsze zen. Matka jest na wakacjach oazą spokoju. Kwiatem lotosu na tafli jeziora. Wszelakie pretensje i narzekania spływają po niej jak po kaczce. Nie było frytek? Tak, wielka szkoda, to wcinaj ryż albo chodź głodny, mi tam wszystko jedno. Nóżki cię bolą? To naprawdę straszne, a teraz leź do przodu.
Po drugie oczekiwania. A konkretnie to, żeby nie mieć ich zbyt wiele. Należy oczekiwać dobrej zabawy, i to mniej więcej tyle. Po trzecie kapka realizmu. Miejsce, które wybraliście, może i będzie szalenie ekscytujące i pełne zabytków klasy A, ale cóż z tego, skoro Wasz trzylatek ma ochotę przede wszystkim przesypywać kamyczki na parkingu? Matka już się nauczyła trudnej sztuki odpuszczania. Z tym podejściem sukces wakacyjny gwarantowany.
Jak pewnie zauważyliście, linki w tym wpisie prowadzą do hoteli biura podróży Itaka, zaś sam artykuł jest wynikiem naszej współpracy. Odkąd na świecie pojawiły się bachory, Matka ma taką filozofię podróżniczą, że mniej więcej co drugi wyjazd jedziemy w świat sami, co drugi zaś - z biurem podróży. Obie opcje mają plusy dodatnie i ujemne, ale taka mieszana forma świetnie się u nas sprawdza. Przykładowo zdjęcia ilustrujące ten wpis pochodzą z zamierzchłego 2013 roku, kiedy to wybraliśmy się na Kos z Itaką właśnie. Było bardzo spoko. W zeszłym roku byliśmy natomiast w Danii na szalonej samochodowej wyprawie - z tego prosty wniosek, że w tym roku matka już przegląda oferty hotelowe, bo jedziemy się trochę pobyczyć z biurem podróży. Też sobie poprzeglądajcie, może znajdziecie coś fajnego dla siebie. A jeśli macie już obczajone fajne miejscówki, to zlitujcie się nad Matką i podrzućcie jakieś inspiracje w komentarzach. Bo wybór trudny.
PS. W nagrodę dla wytrwałych poniżej zdjęcie około rocznej Kluski wcinającej ośmiorniczkę ze smakiem. OM NOM NOM! Kluska ogólnie strasznie pocieszna wtedy była, kiedy tak z lubością trollowała pana sprzedawcę gumowego badziewia. I już żadnemu kotu nie przepuściła, gadzina jedna.