Cuda. No cuda. Dawno nie nie było na naszej półce książek o tytułach tak dobrze (a przy tym zgrabnie i pomysłowo) oddających zawartość. Już rzut oka na okładki sprawia, że Matka się potyka o własny entuzjazm biegnąc po portfel. Bo ładniej się chyba nie da. Zresztą zobaczcie sami. Cuda wianki i Cuda-niewidy nie stanowią serii - to dwie zupełnie różne książki, choć połączone nazwiskiem autorki, stylem, estetyką i przede wszystkim fascynacją polskim folklorem.
Zacznijmy więc od tej chronologicznie nowszej. Gdy Cuda-niewidy pojawiły się u nas po raz pierwszy, Kluska zmarszczyła przez chwilę swoje czteroletnie brwi w pełnym skupieniu, które czasem oznacza, że usiłuje sobie przypomnieć, czy znalezionego dziś ślimaka nazwała Zenon czy Pan Skorupa, a czasem jak się nazywa największy księżyc Saturna, gdyż obie te informacje są równie istotne i trudne do zapamiętania (tak, ciężar zainteresowań przeniósł się płynnie z dinozaurów na kosmos - punktem wspólnym niechaj będzie meteoryt). Jednak tym razem pobiegła w stronę półki z książkami i przyniosła Cuda wianki, od paru dobrych miesięcy leżące odłogiem i - jak się wkrótce okazało - w międzyczasie zalane nieco jogurtem przez anonimowego czytacza.
No dobra, ma bestia oko. Po awaryjnym czyszczeniu i gderaniu pod nosem zabiera się Matka do lektury. Otwieramy, zaczynamy, uśmiecha się Matka, bo jest piknie... a tu zdumienie- wszak to nic innego, jak klasyczna gra paragrafowa! No już lepiej być nie mogło! (Jeśli należycie do tej części społeczeństwa, która w młodości nie miała szczęścia obcować z paragrafówkami, to nie zostaje Matce nic innego, jak posłać was w cholerę - znaczy na Wiki. Wróćcie dokształceni!)
Wracając jednak do meritum - Cuda-niewidy to oczywiście bardzo literacka, uproszczona, dziecięca wersja paragrafówki. Opowieść, w której towarzyszymy dwóm ubogim braciom, którzy nie mogą żyć w zgodzie, wyruszają więc na szukać szczęścia w świecie. I już tu, na pierwszych stronach, musimy dokonać wyboru - będziemy towarzyszyć Jasieńkowi czy Wojtusiowi? A dalej jest coraz fajniej. Przeskakujemy na kolejne strony podyktowane wcześniejszymi wyborami, wraz z naszym bohaterem pokonujemy różnorakie przeciwności, pomagając mu odszukać właściwe drzwi, odnaleźć potrzebne przedmioty i uniknąć niebezpieczeństw aż do samego końca, gdzie oczywiście rozdzielone historie splatają się powtórnie w całość.
Jednocześnie drugi brat na zupełnie innych stronach snuje własną opowieść - która poznamy innym razem, gdy podczas lektury dokonamy innych wyborów. Straszliwie ta idea przypadła małej Potworze do gustu. Już sam fakt, że tej książki nie czyta się po kolei był ciekawy i zdumiewający, nie mówiąc już o tym, że przy jednym podejściu z założenia nie da się przeczytać jej całej - wybór drogi a sprawia, że droga b przestaje być częścią tej historii. Do tego dochodzi główny punkt programu - te ilustracje, proszę państwa! No cudne! Wzory, kolory, wianki, wycinanki, korale, rybki, kluczyki, kwiaty, przeplatanki...
Pozostańmy zatem zatopieni głęboko w polskim folklorze, tradycji, w lokalnym rękodziele, wzorach, strojach i zwyczajach - przed wami Cuda wianki. Większość z Was pewnie już je widziała, bo swojego czasu wywołały w dziecięcych książkomaniakach niezdrową wręcz ekscytację, ale co tam - jak ładne, to można pokazywać w nieskończoność, co nie? Pierwsze zdanie Cudów wianków to "Ta książka powstała z zachwytu", i to widać, kurcze blade. I pieczone.
Trzydzieści parę rozkładówek wypełnionych po brzegi kolorem i kształtem, a na nich wycinanki, zabawki, instrumenty, koronki, stroje, wielkanocne jaja, parzenice, zabawki, szopki bożonarodzeniowe, potrawy... Pogrupowane tematycznie, żeby oko samo wychwyciło podobieństwa i różnice, żeby nie można się było oderwać od tej wspaniałej różnorodności.
Do tego wszystkiego jest jeszcze tekst. I nie mówimy tu wcale o długaśnych przypisach na końcu, które pomogą nam zidentyfikować szczegóły wszystkich rozkładówek i oferują parę słów wyjaśnienia i ciekawostek.
Otóż ilustracjom towarzyszą pasujące fragmenty ludowych przyśpiewek, tradycyjnych tekstów, powiedzeń, kołysanek. A jakby tego było mało, w całą tę graficzną eksplozję wpleciona jest jeszcze historia - taka życiowa, o miłości, rozstaniu, dzieciach. I to docenia Matka najbardziej - włożenie w usta zupełnie współczesnych bohaterów dialogów poskładanych z tradycyjnych tekstów. Serio, pełne pretensji zerwanie zakochanej pary rozgrywające się na Fejsbukowym czacie przy pomocy fragmentów pieśni z Radomszczyzny to po prostu czyste złoto. Musicie to przeczytać i już (no dobra, tak bardzo musicie to przeczytać, że aż Matka zdjęcie zrobiła, znajcie dobrą rękę!)