Potwory wysłane do dziadków, Matka siedzi i odlicza. Odlicza godziny. Dziś, już dziś! Największy nerdgasm tego roku! Zanim jednak Matka wysłała bachory w cholerę, by oglądać kontynuację najlepszego filmu w całej galaktyce, przeprowadziła małą indoktrynację książkową. Nie żeby było trzeba Potwory jakoś przesadnie indoktrynować, praca u podstaw została już dawno wykonana.
Starwarsowej publicystyki jest u nas w domu dostatek, nie mówiąc już o wylewających się z każdego kąta naklejankach, kolorowankach, książeczkach origami i tym podobnych radościach, dzięki którym imperium Disneya doi licencję do ostatniej kropli. A co tam, niektóre fajne są, więc Matka kupuje. Trochę z sentymentu, trochę z chciejstwa - z lekkim zażenowaniem, bo czuje, że ktoś tu gra na jej dziecięcych wzruszeniach. Ale dziś nie o tym. Dziś trzy zupełnie różne książki, każda świetna, z jajem i z pomysłem.
Na pierwszy ogień A pop-up guide to the Galaxy, czyli mokry sen każdego fana książek rozkładanych. Ogromna, ciężka księga pełna samej dobroci. Szczęka opada już od pierwszej strony, z której nagle powstaje AT-AT kroczący przez zamrożoną pustynię Hoth, gdy dookoła krążą statki rebeliantów. A potem jest tylko lepiej - są złoczyńcy, łowcy nagród, niesamowita trójwymiarowa kantyna i w końcu ulubiona strona Precla - hełm Vadera, spod którego wygląda jego poparzona twarz, a zaraz obok cud nad cudy - Sith z płonącym mieczem świetlnym. Serio, miecz świeci, a szczęka opada jeszcze niżej.
Zasadniczo Pop-up guide to pół książka - pół papierowa rzeźba. Tekst jest tu oczywiście drugorzędny, ale i pod tym względem jest fajnie - ot, garść informacji na każdy temat, od xenobiologii po ścieżki mocy. Nie o tekst jednak chodzi. Człowiek siedzi i się zastanawia, ile czasu zajęło twórcy wykombinowanie, w których dokładnie miejscach trzeba zgiąć i podkleić papier, by osiągnąć tak niesamowity efekt. Matka zawsze lubiła rozkładanki, ale w tym przypadku może powiedzieć tylko jedno: szacun. Nie trzeba chyba dodawać, że ta pozycja natychmiast zawędrowała do Indeksu Ksiąg Zakazanych, które można oglądac jedynie pod ścisłym rodzicielskim nadzorem, po uprzednim umyciu rąk. Zresztą często przeglądamy ją w łazience, bo tam można zamknąć drzwi i w ciemności delektować się czerwoną poświatą vaderowego miecza.
Można kupić tutaj.
Star Wars ABC jest z nami od bardzo dawna, zakupiona przez Matkę w odległej galaktyce w celu wczesnej indoktrynacji potomstwa. I wiecie co? Zadziałało. Dwa lata temu Precel znał ją na pamięć, potem przeleżała trochę w jednym z przeprowadzkowych pudeł i przypomnieliśmy sobie o niej dopiero teraz, gdy Kluska zna już prawie wszystkie litery - wstyd, Matko, wstyd! Prawda jest taka, że nie jest to jakoś przesadnie ładna książka, ale cóż z tego, skoro wzbudza ciepłe, geekowe uczucie w sercu. Kluska strasznie się z niej cieszy, bardzo z siebie zadowolona, gdy udaje jej się rozpoznać kilka głównych postaci. Matka też się cieszy, bo - powiedzmy sobie szczerze - uczyć bachora alfabetu na podstawie Gwiezdnych Wojen to po prostu sama radość.
Można kupić tutaj.
Na koniec coś, co wszyscy znamy i kochamy - Jeffrey Brown i jego seria starwarsowcyh stripów. Na naszych półkach stoją wersje angielskie, bo Matka jarała się tą serią before it was cool, ale teraz przygody małego Luka i Lei można kupić i po naszemu, jako Vader i córeczka (w serii jest także Vader i syn oraz Akademia Jedi). A kupić warto, bo ciepłe poczucie humoru Browna sprawia, że uśmiech nie schodzi człowiekowi z ust. Ot, chociażby Darth Vader strofujący córkę, która chce wyjść na imprezę w złotym bikini. Bo Vader jest wielkim lordem Sithów, jasne, ale jest też zwykłym tatą, którego krew zalewa, gdy jakiś podejrzany szmugler zabiera na randkę jego małą księżniczkę.
Można kupić tutaj.
Wpis powstał w ramach projektu blogowego Przygody z książką