Za jakieś dziesięć lat Precel i Kluska będą najpewniej głęboko zażenowani faktem, że ich starzy spotykają się ze znajomymi po to, żeby grać w gry planszowe. Ale Matka musi wyznać, że w skrytości ducha wierzy, że zostanie im trochę oleju w głowie. W ramach tej nadziei ukryła głęboko w piwnicy pierwszą edycję Descenta – tylko po to, żeby bachorom i ich przyszłej ekipie spuścić kiedyś solidny łomot jako mroczna władczyni podziemi... muhahaha!
Tymczasem prezentujemy gry, od których my zaczynaliśmy budować planszówkowo-potworową kolekcję, obecnie liczącą już prawie 20 pozycji.
Jeśli czytaliście naszą poprzednią notkę o tym, jak grać z dzieckiem w planszówki, to wiecie, że gra kooperacyjna to dobry pomysł na start. W ogrodzie harcuje kruk, który chce porwać wiśnie zanim gracze zdążą je zebrać. Jeśli ptaszysko dojdzie do drzewa, wszyscy przegrywają. Rzucamy k6, wybieramy kafelek o wylosowanym kolorze i sprawdzamy – albo kruk posuwa się w stronę drzewa, albo gracze zdobywają wiśnię, albo pechowo przesypiamy kolejkę. Mamy więc kooperację, mamy element losowy i pamięciowy (trzeba zapamiętać, co było pod kafelkami). Dodatkowo jest wstrętny schwarzcharakter, któremu Precel złorzeczy przez całą rozgrywkę ku uciesze Matki i Ojca.
Prezentujemy „W ogrodzie” jako pierwsze, bo posiada najwięcej cech „dorosłej” planszówki. Na tej grze młodzian uczył się konceptu rzutu kością – najpierw usiłował ustawiać ją na pożądanej ściance, gdy nie patrzyliśmy. Potem testował różne metody turlania (chociażby zrzucając pionowo, wybraną ścianką do góry). Potem usiłował wymuszać drugą kolejkę pod rząd. Potem próbował podglądać żetony. A potem okazało się, że jak się skupi na rozgrywce, to całkiem nieźle mu idzie. (Uwaga: gra występuje również w uproszczonej wersji dla dwulatków oraz jako klasyczne memory.)
Absolutny hicior – emocje sięgają zenitu! Potwory wyskakują spod łóżka, a my przeganiamy je przy pomocy zabawek, których stwory boją się śmiertelnie. Wygramy przeganiając wszystkie, przegramy zaś, jeśli nie odegnamy ich wystarczająco szybko i zostaniemy otoczeni. Znów gra kooperacyjna, znów niewielki element losowy (rodzaj potwora) i znów memory – musimy zapamiętać zabawki na zakrytych kafelkach. Chwilowo gramy jeszcze na uproszczonych zasadach, znaczy bez przetasowywania zakrytych żetonów. Precel aż podskakuje, głośno porykując z radości. Kluska, zeżarłwszy część żetonów kilka miesięcy temu, teraz już ochoczo włącza się do rozgrywki. Co ciekawe, Precel zdaje się nie zauważać, że niektóre kafelki są „znaczone”...
Fajna, szybka i prosta, a do tego potworom podobają się figurki. Spośród puli dwukolorowych plastikowych małp każdy z graczy losuje 5, a następnie chce się ich jak najszybciej pozbyć. Możemy wrzucić swoją figurkę do wieży, jeżeli uda nam się dopasować kolor do poprzedniej małpy – w przeciwnym razie musimy dolosować nową. Zasady są prościusieńkie, kolory tylko trzy, więc nawet małpa zrozumie. Na wszelki wypadek, gdyby jednak nie zrozumiała, ciągle gramy w „otwarte małpy”, nie korzystając z zasłonek. W ten sposób Matka i Ojciec złośliwie usiłują sobie nawzajem zaszkodzić, zaś Precel, którego zdolności taktyczne odpowiadają na chwilę obecną zdolnościom złotej rybki, wygrywa często i uczciwie.
Dla tych z was, którzy nie władają językiem Goethego: będzie o karmieniu zwierzątek. Czyli masakra, bo Kluski się człowiek nie pozbędzie, będzie się kręcić dookoła i wydawać radosne zwierzomlaskanie. Na szczęście gra jest prosta niczym budowa cepa. Instrukcja proponuje kilka wariantów rozgrywki, my wypracowaliśmy jeszcze inne – dość powiedzieć, że mamy zwierzęta i musimy dopasować do nich odpowiednią karmę, bądź to losując z wora, bądź na zasadzie memory. W naszej über prostej wersji stosujemy wariant mieszany - Kluska po prostu ciągnie i dokłada, a Precel w tym samym czasie wysila pamięć.
Klasyczne memory jest niczym mała czarna – w każdej szafie jakieś być musi. My postawiliśmy najpierw na Misie i Rysie. Tłumaczyć chyba nie ma czego. Każdy ma tabliczkę z sześcioma zwierzętami i usiłuje je jako pierwszy skompletować, podglądając zakryte kafelki. Ta akurat wersja skusiła nas, bo zwierzęta nie są narysowane, tylko „prawdziwe”, a bachory nasze miejskie jak widzą kurę za płotem, to gapią się dziesięć minut. Niestety wykonanie mocno kuleje - jakość tektury i druku pozostawia wiele do życzenia.
Pytacie, od kiedy zacząć grać z dzieckiem w planszówki. Otóż z Preclem „graliśmy” gdzieś od czasu, gdy skończył dwa i pół roku (choć po prawdzie na bardzo uproszczonych zasadach – ot, żeby zrozumiał, co znaczy kolejka czy rzut kością). Z Kluską próbowaliśmy wcześniej, bo nie skutkowały próby odgonienia jej miotłą. Zeżarła część żetonów i straciła zainteresowanie. Teraz, zbliżając się do drugich urodzin, krąży dookoła rozgrywki na zasadzie wolnego elektronu i czasem dosiada się na rundkę czy dwie. Czyli jest jak z każdą nową rzeczą – próbujcie, może chwyci. A jak nie, to za pół roku. Gdzieś tam w piwnicy, pod warstwą kurzu, czai się Descent...