Żyje sobie człowiek spokojnie... znaczy na tyle spokojnie, na ile może żyć człowiek-Matka, który o godzinie piątej rano musi stawiać czoła egzystencjalnym pytaniom w stylu "Mamo, a gdzie jest moja prawa skarpetka w wielbłądy, do której napchałem kasztanów w listopadzie?", i wszystko jakoś tak się układa. Aż tu nagle łup, kręci się koło fortuny i okazuje się, że są takie rzeczy w niebie i na ziemi, o których się ludziom-Matkom nie śniło. No bo słyszeliście kiedyś, żeby jakiś bachor dostał uczulenia na przedszkole? Nie? Serio nie?
No Matka też nie słyszała. A potem w naszym przedszkolu zrobili remont, z tych generalnych - ściany, podłogi, sufity, łazienki, no wszystko. Pięknie jest teraz - aż szkoda sobie wyobrażać, co banda rozwrzeszczanych potworów może zrobić z tymi salami w ciągu kilku nadchodzących miesięcy. Ale nie w tym rzecz. Otóż Kluska, to dziewczę rumiane idące przez życie z subtelnością rozpędzonego nosorożca, niezwłocznie dostała na przedszkole hardkorowego uczulenia. Nie że plamki jakieś, nie że mała wysypka, od razu skóra płatami schodząca z twarzy.
Spodziewacie się już chyba, dokąd zmierza ta opowieść, prawda? Otóż nagle okazało się, że pytania zadawane bladym świtem to jest normalnie drobnostka, sama przyjemność właściwie, jeśli zestawimy je z perspektywą straszliwego bezprzedszkola. Przed wami foty z lutego - miesiąca, w którym radosny mały nosorożec szaleje w domu i zagrodzie, tratując wszystko dookoła i porykując wesoło, bo wszak zdrów jest jak rydz i pełwn werwy...