Gdzie nie spojrzysz, to albo wulkany, albo morze. Albo gorąco, albo lodowato. Albo owce, albo wieloryby. A ponieważ Potwory zainteresowane są głównie wkładaniem kończyn we wszystkie możliwe miejsca, to Matka uznaje, że wulkany raczej odpadają. Padło na morze.
A morze to niebylejakie – dzikie, zimne, niebezpieczne, grenlandzkie, norweskie, miejscami ocean nawet. Nie jakieś tam pitu-pitu w ciepłej śródziemnomorskiej zupie. Potwory chcą na morze, ale codziennie w porcie załoga statku przecząco kręci głowami, wskazując na przewalające się w zatoce bałwany. Od czterech dni czatuje więc Matka na moment , by pogoda okazała się łaskawa. Zamiast tego grzebiemy w czarnym piachu i godzinami z niezmienną ekscytacją wrzucamy kamienie do morza. Precel kamieniami napycha też kieszenie, żeby mieć na później.
Wreszcie udało się! Wypływamy szukać wielorybów. Słońce świeci, gdy wczesnym rankiem wspinamy się na pokład obserwacyjny. Łódź prawie pusta, ludzi mało. Potwory muszą ubrać kapoki – jest śmiesznie. Można się turlać i głowa nie uderza o podłogę, bo kapok jest gruby. Można teraz zaraz natychmiast zjeść cały prowiant. Potem pojawiają się delfiny, łaskawie dość blisko. Atrakcyjne są może przez 5 sekund – potem wracamy do wpychania paluchów w każdą możliwą szczelinę statku. Wieloryby też znajdujemy (płetwale karłowate tak konkretnie), ale nie ciekawią już nikogo, bo w międzyczasie znaleźliśmy kolorowanki. Zdjęć mało, bo trzeba bachory trzymać cały czas obiema kończynami. Pod koniec trzeciej godziny rejsu Matka ma ochotę rzucić się w morze.