Wąskie uliczki starego miasta pnące sie w górę, kolorowe średniowieczne kamienice, w oddali lśniące złote krzyże wieńczące "cebule" na dachu soboru Aleksandra Newskiego. W powietrzu niemożliwie pyszny zapach cynamonu, muzyka i darmowe wi-fi (określenie E-stonia nie wzięło się wszak z niczego). Bardzo, ale to bardzo bajkowy jest ten Tallin. Wskoczył z miejsca na sam szczyt listy fajnych europejskich miast, które odwiedziliśmy tego roku - a konkurencję miał niemałą.
Zaczęło się dość nieciekawie, bo przez jakieś niedopatrzenie komunikacyjne nasze piękne, urokliwe i pełne białych mebli lokum, zarezerwowane ze sporym wyprzedzeniem na booking.com, okazało się niedostępne. A dowiedzieliśmy się o tym w dniu przyjazdu, bezskutecznie usiłując dodzwonić się do właściciela. Najlepsza rzecz, jaka może się człowiekowi przytrafić w samochodzie pełnym rozwrzeszczanych małych ludzi naspidowanych cukrem. Wyszarpała więc matka zębami i pazurami jakieś rozkładane wersalki z łazienką na korytarzu i krętymi wąskimi schodkami, co bachorom nie zrobiło oczywiście najmniejszej nawet różnicy, Ojca za to przyprawiło o apopleksję na miejscu.
Na szczęście Tallin miodem i cynamonem spłynął na ojcowskie serce (pal licho, że nie lubi ani miodu, ani cynamonu). Włóczęga po jego małych brukowanych uliczkach to jedno z najfajniejszych doświadczeń naszej długaśnej bałtyckiej wyprawy. Na każdym rogu coś fajnego. A to sprzedawcy i bileterzy poprzebierani w stylizowane stroje, a to fajne drewniane kramy, a to lody rzemieślnicze, sklepiki z lokalnymi produktami, uliczni grajkowie, płonące pochodnie - cuda na kiju! Słowo, które ciśnie się na usta to "odpicowany". Taki właśnie jest Tallin. Ładny, przemyślany, spójny, zielony, uroczo hanzeatycki. Chciałoby się tam mieszkać znacznie dłużej niż parę wakacyjnych dni.
Do tego można tu zrobić wielką woltę i z gotyckiego ratusza (jedyny taki w Europie północnej, wow wow, rzygacze takie smocze, kołatki takie błyszczące) przeskoczyć do niedalekiego muzeum sztuki współczesnej zwanego KUMU. I jest to muzeum nie byle jakie, spokojnie mogące rywalizować z ośrodkami ze znacznie większych europejskich miast. Do tego, jak to zwykle bywa, absolutnie fascynujące dla młodocianego narybku - a to dzieło w postaci wielkiego pluszowego telefonu, na który można naprawdę zadzwonić (tak, tak, Matka dzwoniła jakieś trzydzieści razy...), a to instalacja składająca się z jaj-niespodzianek (których nie można zjeść, najgorzej!) a to dziwaczne i niepokojące rzeźby w ogrodzie. Bardzo, bardzo spoko.
A potem hyc - znów dajemy nura w nurt historii. Szacowaliśmy, że talliński skansen zajmie nam godzinkę, spędziliśmy w nim prawie cały dzień. Najpierw trafiliśmy jakiś lokalny spęd miłośników etnografii, pokazy tańców, stroje ludowe, jakieś niezrozumiałe zabawy, żonglowanie flagami - a wszystko to bardziej dla siebie niż pod publikę. Ot, miłośnicy rekonstrukcji etnograficznej robią sobie weekendowe party hard. Przejażdżka wozem zaprzężonym w konia wielkiego jak stodoła. Drewniane skrzypiące wieloosobowe huśtawki. Owce! Owce proszę państwa, które mają wszystkich i wszystko centralnie w dupie i pozwalają się macać do woli.
Wierzcie mi, ten skansen w weekend to prawie najlepsze, co może Was spotkać w Tallinie. Prawie, bo palma absolutnego pierwszeństwa przypada orzechom pecan w pomarańczowej pikantnej polewie. Za garść tych orzechów Matka skłonna jest sprzedać cztery małe nerki. Ktoś, coś? Czy jest na sali jakiś handlarz organami ludzkimi? Serio, gdybyśmy mieszkali w Tallinie na stałe, to po paru miesiącach rodzicielka poruszałaby się przez te setki kalorii jak Jabba the Hutt. Na szczęście prom do Helsinek niecierpliwie porykiwał już na nas w porcie, wypluwając tony roześmianych Finów, którzy przypłynęli do Tallina na szybkie piwko. Wiedzą, co dobre, skubańcy. My też się zakochaliśmy. Tallinove love.