A więc chcecie pojechać gdzieś w miarę blisko, żeby było fajnie, niezbyt drogo, pełno atrakcji i jeszcze swojsko? Ależ proszę. Litwa czeka za miedzą. Co? Czy słyszymy marudzenie, że zimno i brak parków rozrywki? Muhaha, tym lepiej!
Najtrudniejsze w tym wszystkim jest oczywiście pierwsze dziesięć godzin. Pierwsze mozolne, okupione krwawicą i załamaniem nerwowym dziesięć godzin, podczas których toczymy się przez rodzime drogi, kwitniemy w korkach, doznajemy niezwykłych przyjemności obcowania z przydrożną kuchnią oraz licznymi królami szos sunącymi lewym pasem. Sama radość. Trzeba jednak przyznać, że tym razem tylne siedzenie zniosło ten obwoźny cyrk dość dzielnie - oprócz paru kuriozalnych deklaracji (bolą mnie nooogi!), paru wojen podjazdowych i paczki chrupek wtartych w tapicerkę nie odnotowaliśmy większych strat.
Pierwsza obserwacja Matki i pierwsze zaskoczenie - po Litwie jeździ się bajecznie. Samochodów jest zadziwiająco mało, drogi puste, w stolicy o najróżniejszych porach korków brak, a parking zawsze znajdowaliśmy od ręki (choć, o dziwo, dane z Eurostatu nie potwierdzają teorii, że aut jest mniej na statystyczą głowę). Druga obserwacja - Litwini są mili do obrzydliwości. Nasz gospodarz, u którego zarezerwowaliśmy kilka noclegów w Wilnie, zadręczał nas esemesami i telefonami - czy dobrze? czy pomóc? jak nam się podoba? Dobrze jest, luz! Na twarzach uśmiechy, na widok naszych bachorów radość - czy to w knajpie, czy w kiosku, czy w muzeum, czy w punkcie poboru opłat na autostradzie wszyscy się cieszą, że nas widzą.
Wilno
Wilno wita nas zimnem i deszczykiem, ale mamy to gdzieś. Wszak parę lat temu islandzkie lato rozpieszczało nas temperaturami rzędu 7C. Tylko Ojciec jakiś markotny - wiadomo, brzuszek burczy, bo się kurczy. Nic, czego nie załatwiłyby knajpki na starym mieście. A potem już uniwersytet - brzmi obrzydliwie nudno, prawda? Ha! Mam was! Jest bardzo spoko - po pierwsze dostajemy fajowe książeczki ułatwiające nieletnim zwiedzanie, potem szalejemy na schodach, dziedzińcach, biegamy przez wiekowe bramy i generalnie nie przydajemy temu dostojnemu miejscu majestatu. Ale nikomu to nie przeszkadza - nawet kiedy Kluska swoim zwyczajem trolluje jakąś sesję ślubnych zdjęć.
Potem stare miasto, wspinanie się na wieże, zabawne sklepy z pamiątkami, jeeeść, piiiiić, żelki jeżynowe, wszyyyystkooo! Trzeba przyznać, że daliśmy czadu. Włóczęgi jest tu tyle, że bachorowym tempem zwiedzalibyśmy z tydzień. Niestety tyle czasu nie mieliśmy, więc postanowiliśmy przegonić delikwentów po żołniersku. Do tego stopnia, że w drodze do Ostrej Bramy bachory pospały się jak małe susły, Madonnę oglądała więc Matka sama. Za to po cmentarzu na Antokolu śmigaliśmy w tę i we w tę (matko, ależ to się dziwnie pisze!)
Troki
Jadąc do Troków (dosłownie rzut beretem od stolicy) Matka usiłowała coś tam przemycić do zbiorowej podświadomości o Wielkim Księciu Litewskim Witoldzie. Niestety jedyne, co udało nam się osiągnąć to informacja, że Witold to po lokalnemu Vytautas, a stąd już równia pochyła prowadziła w takie zakątki internetu, których Matka nie znała.
Same Troki to jest absolutne marzenie każdego sfrustrowanego życiem rodzica - zamczysko na wyspie, otoczone zewsząd wodą, a więc bachory nie spieprzą po kryjomu. Miejsca dużo, dziedzińce, pokoje, korytarze, schody, wszystko pięknie odrestaurowane. Można biegać, skakać, zamykać ludzi w dybach czy metalowych klatkach, no bajka! A do tego obowiązkowe stoiska z tandetą wyrzucone na deptak poza zamkiem, więc wełniane skarpeciska w misie nie psują człowiekowi wizji obcowania z historią (no dobra, po pierwsze zamek jest w większości XXwieczną rekonstrukcją, po drugie Witold też pewnie posiadał wełniane skarpety). Na dokładkę pożyczyliśmy rower wodny. Nikt nie utonął. Słowo.
Co było robić - zapakowaliśmy tyłki w samochód i ruszyliśmy dalej na podbój Litwy. Tak więc stay tuned, bo w kolejnym wpisie będzie morze, żarcie i drewniane diabły. Oraz parę praktykaliów, gdybyście też zapragnęli nawiedzić ojczyznę wieszcza Adama.