Przed tegorocznymi wakacjami nie miała Matka pojęcia, jak cholernie dobrym wyborem okaże się wyprawa do Danii. Powiedzmy sobie szczerze, wszyscy wiemy, że Hamlet, książę duński, że wikingowie i Andersen i LEGO, ale poza tym nasza wiedza o tym fantastycznym kraju była raczej skromna.
Ojciec wyczytał w przewodniku, że narodową potrawą Duńczyków jest kanapka - tak, dobrze czytacie, kanapka, lokalnie zwana smørrebrød. Co ważne, jest to kanapka otwarta, nie jakaś tam pospolita klappsznitka. Odkrycie to nastroiło go mocno pesymistycznie (nie mówiąc już o tym, że jest on jednym z nielicznych na świecie dziwaków, którzy nie przepadają za plastikowymi klockami, duńskim dobrem narodowym), ale nikogo to specjalnie nie ruszyło – wszak nastrojony optymistycznie Ojciec nie występuje w stanie naturalnym. Nieco bledliśmy też na myśl o dystansie, bo pokonać mieliśmy łącznie jakieś 2500 kilometrów przy akompaniamencie mędolenia, biadolenia i dzikich śpiewów. Koniec końców poszło jak zwykle dobrze (pomogły audiobooki, ociekające cukrem przekąski i periodyczna głuchota, która nie pozwalała dosłyszeć sakramenckiego „nuuudzi mi się....”). I oto w pełnej krasie rozciągała się przed nami centralna Jutlandia, ojczyzna Legolandu, kolebka duńskiego chrześcijaństwa, kraina lukrecji i marynowanego śledzia.
- Półwysep to jest wtedy, jak ziemia jest na cypelku zmieszana z wodą, a z jednej strony nie – celnie zdefiniował Precel. Dodatkowo jest to naprawdę niewielki półwysep wypełniony różnorakim dobrem, co sprawia, że rozbuchane ambicje Matki dotyczące atrakcji wikińskich i muzealnych zostały w końcu zaspokojone. Rozbuchane ambicje Ojca zaspokoiły świetne lokalne lody marki Hansens, a jeżeli Potwory posiadały jakieś ambicje, to przezornie o nie nie pytaliśmy. Tak oto wyprawa do Jutlandii uczyniła z nas wszystkich szczęśliwych ludzi. Jeżeli oczywiście szczęściem można nazwać stan, w którym jeden bachor doprowadza nas do absolutnego szału swoją obsesją na punkcie map, drugi zaś wyprowadza nas codziennie z równowagi gubiąc, a następnie histeryzując z powodu zgubienia pluszowego królika.
Po przyjeździe rzuciliśmy się oczywiście na Legoland, o którym tutaj przeczytacie kilka entuzjastycznych słów. Jednak zaledwie godzinkę drogi na północ leży Aarhus, jedno z najfajniejszych duńskich miast, gdzie występuje klęska urodzaju – jest fantastyczne muzeum, bardzo fajny skansen i odjechane muzeum sztuki współczesnej, nie mówiąc już o samym mieście i jego przyjemnych uliczkach.
Moesgaard Museum, czyli muzeum lepsze niż wszystkie
Rankiem zaskoczyła nas kolejka samochodów na parkingu. Jak to tak, wszyscy do muzeum? Wszak jest dzień powszedni! Może dziś jakieś ważne wydarzenie? Otóż nie. Wszyscy walą do MOMU drzwiami i oknami, bo współczynnik fajności wypada tu poza wszelkie skale. A co tam dają? Głównie wczesną duńską historię, wikingów, bagna, miecze, brawurowe wojaże statkiem i wielkie bitwy, okazjonalnie zaś etnograficzne wystawy czasowe. Ło raju, ło raju, jakież to wszystko było dobre! Potwory nawigowały wikińską łodzią na Grenlandię, latały po salach w poszukiwaniu miejsca, gdzie można przyłożyć pobrany przed wejściem artefakt, by doświadczyć przygód jego właściciela, zasiadały na tronie Konstantynopola, układały napisy z runów, tańczyły ze szkieletami na Dia de Los Muertos (najlepsze wykorzystanie Kinecta, jakie widzieliśmy od dawna) i biegały, biegały, biegały – aż padły. Znaczy siadły na schodach, jęcząc naprzemiennie, że nogi bolą, że jeść, że pić, że spać... A niedoczekanie wasze, bachory jedne, zakrzyknęła Matka, i – porzuciwszy pacholęta z Ojcem – pobiegła oglądać dalej.
Den Gamle By, czyli po prostu skansen
Jedno trzeba oddać ludom północy – bardzo lubią skanseny, historyczne przebieranki i odtwarzanie minionych dni. Ichni skansen to nie parę smutnych chatek na krzyż, ale wioska pełną gębą, wraz z działającymi sklepikami, piekarniami, restauracjami, poletkami lawendy, szklarniami, sadami i stadkiem gęsi. Trudno oszacować, co wzbudziło w Klusce większe podniecenie – lokalne lody, czy te gęsi właśnie. Ojciec nie omieszkał spróbować warzonego na miejscu piwa, zaś Matka kupiła sobie coś, co w założeniu miało być kanapką, okazało się zaś panierowanym kwiatem cukinii. Przygoda, ot co!
ARoS, czyli tęczowe muzeum sztuki współczesnej
Jak powszechnie wiadomo, dzieci i sztuka współczesna charakteryzują się podobnym poziomem abstrakcji i interaktywności. Muzeum sztuki współczesnej w Aarhus to jeden z najlepszych placów zabaw, na jakim byliśmy od dawna. Po pierwsze ekscytację wzbudził sam budynek – wiodące do niego rampy, otaczający go park rzeźb i wewnętrzne przezroczyste balustrady. Najlepsze czeka jednak na samej górze – wielka szklana panorama, w której można szaleć do woli, podziwiając miasto przez różnokolorowe szyby. Spędziliśmy tam ponad godzinę, a Potwory z dziką ekscytacją oddały się zabawie w łowienie ryb. Dlaczego? A kto ich tam wie.