Podobno żeby powiedzieć, że się jest z Krakowa, trzeba albo mieszkać w mieście od trzech pokoleń, albo chociaż mieć kwaterę na Cmentarzu Rakowickim. My nie mamy tak szalonych aspiracji – Ojciec i Matka to po prostu para śląskich słoików. Patriotyzmu lokalnego jest w nas wprawdzie za grosz, a jednak Mity śląskie wywołują w Matce natychmiastową radość. Pewnie dlatego, że takie gryfne są.
Bebok. To słowo robiło swojego czasu zawrotną karierę w preclowo-kluskowym słowniku. Dla nieobeznanych spieszy Matka z wyjaśnieniem, że bebok to taki stwór złośliwy, wstrętny, dzieci porywający. Wiecie, z tych stworów, co to się mówi 'bądź grzeczny, bo przyjdzie bebok i zrobi ci z zadu jesień średniowiecza'. I oto trafia nam w ręce książka, gdzie bebok będzie naszym przewodnikiem i narratorem. Psznie, wprost przepysznie!
Wkrótce okazuje się, że ten konkretny bebok lubi kolor czarny, bo powszechnie wiadomo, że czarny wyszczupla. Co proszę? - zapytacie zaraz. A i owszem, bohaterowie Śląskie Mity to stwory z klasycznych śląskich opowieści, element lokalnej demonologii, ale wrzucony w nowoczesne realia. Mamy tu więc upadłe anioły, żony-babiszony i urząd skarbowy. Mieszanka całkiem odjechana, ale w sposób tak pozytywny, że trzeba się uśmiechnąć.
Przede wszystkim trzeba się jednak uśmiechnąć do zacnych ilustracji Ewy Kucharskiej, która taką sobie wymyśliła pracę dyplomową na ASP - po prostu z jajem. Na ich tle wierszowane teksty Marka Jagielskiego wypadają blado. Nie zmienia to faktu, że Śląskie mity spodobały się u nas do tego stopnia, że zainwestowała Matka w plakat z bebokiem. Niech bachory wiedzą, kto poluje na nie w nocy. A poza tym dziadek był górnikiem, a to zobowiązuje!