Najwyraźniej nową tradycją w naszej rodzinie stało się zabieranie Tulleta na wakacje. Co ciekawe, Matka do fenomenu francuskiego autora nie jest do końca przekonana, za to Potwory dałyby się za jego książki pokroić. Czy warto inwestować w Turlututu?
Być może część z Was pamięta, że podczas zeszłorocznych wakacyjnych swawoli towarzyszyła nam - skądinąd świetna - Księga z dziurą, czyli antykolorowanka bazująca na bardzo ciekawym pomyśle. Było to zresztą nasze pierwsze spotkanie z Tulletem. Od tego czasu zaopatrzyliśmy się również w Kolory, także przyjęte przez małoletnich ze sporym entuzjazmem. Bez większego zastanowienia nabyła więc Matka na tegoroczny wyjazd Turlututu na wakacjach - wprawdzie z pierwszą książką (Turlututu. A kuku, to ja) o przygodach tego stworka nie mieliśmy jeszcze styczności, ale wakacyjna tematyka zobowiązuje.
Jeśli nie mieliście jeszcze styczności z dziełami Tulleta, należą się krótkie wyjaśnienia. Są to ksążki-nieksiążki wciągające czytelnika w interaktywną zabawę, wydając mu szereg instrukcji - a to trzeba nacisnąć narysowany na kartce guzik, by na sąsiedniej stronie zobaczyć efekt tego działania, a to książką wstrząsnąć, a to na nią dmuchać, a to palcem mieszać narysowane ciasto, a to bohaterowi śpiewać kołysankę. Dokładnie taki jest też Turlututu na wakacjach. Książka składa się mniej więcej w połowie ze stron, na których należy wykonywać polecenia stworka, by pomóc mu w różnych wakacyjnych czynnościach (typu naciśnij/dmuchaj/potrząśnij), w połowie zaś z kart, na których należy rysować czy uzupełniać ilustracje. Turlututu zwraca się bezpośrednio do czytelnika, wita się, prosi o pomoc, opowiada o swoich planach.
Bachory kupują to w ciemno - cieszą się, pokrzykują, odpowiadają stworkowi na wyrywki, ze skóry wprost wyłażą. Mało brakuje, żeby trzynastozgłoskowcem zaczęły komponować treny o swoich wakacyjnych przygodach. Pomyślałby kto patrząc na nich, że gdy Matka pyta, co ciekawego się dziś działo, słyszy wyburczane pod nosem "aaa... niiic..." O niezwykłych, magicznych wprost właściwościach Turlututu świadczy fakt, że Precel, który kolorowania serdecznie nie znosi - na widok tej książki leciał po kredki, aż się za nim kurzyło.
Czemu więc Matka kręci nieco nosem? Hervé Tullet jest jednym z tych zjawisk na rynku literatury dziecięcej, które umyka matczynemu pojmowaniu rzeczywistości. Owszem, brawa należą się za pomysł, ale za pomysłem powinna iść także treść, zaś jego nadmierna eksploatacja powoduje znużenie. Treści jest tutaj natomiast stosunkowo niewiele, kolejne strony przewracamy błyskawicznie, zatrzymując się na dłużej jedynie na zadaniach do kolorowania. Te zaś, raz wykolorowane, nie bardzo nadają się do powtórnego użytku. I to byłoby zupełnie spoko, wszak wiele mamy takich kolorowanek czy książek z zadaniami, które się zużywają, gdyby nie okładkowa cena 36,90zł. Kapkę drogo.
A jednak nie żałuje Matka pieniędzy wydanych na Turlututu - owszem, trochę sobie marudzi pod nosem, ale to marudzenie jest natychmiast zagłuszane przez dziki entuzjazm Potworów. No bo przecież dorośli nie rozumieją niektórych rzeczy, prawda? Nie wszystko muszą rozumieć. Dzięki Turlututu naprawdę wesoło spędziliśmy kilka wakacyjnych wieczorów - i dobrze.