No dobra, szykujcie się. Ostrzegaliśmy przecież, że jak tylko odzyskamy zdolność operacyjną (w sensie technicznym, bo odzyskanie wszelakich innych zdolności po wakacjach z bachorami wymaga oczywiście wakacji), to zaczynamy spamować zdjęciami. Alternatywnie możecie też olać zdjęcia i po prostu poczytać, jacy byliśmy na Gozo nieszczęśliwi.
Aby uniknąć upałów zadecydowała Matka, że plażing będziemy uprawiać jesienią. Dobre sobie. Trzydziestostopniowy ukrop walnął nas w twarze obuchem jak tylko nasze szlachetne stopy dotknęły płyty lotniska. Dalej – jak możecie się domyślić – było już tylko gorzej. Choć przynajmniej tym razem udało nam się nie zgubić najważniejszego bagażu. Nie udało nam się natomiast ustalić, dlaczego podstawowe karty kredytowe odmówiły współpracy (z tego miejsca serdeczny kij w dupę naszemu bankowi). Gdy Matka nieco panicznie przelewała środki na konta zapasowe, a bachory zawzięcie froterowały swymi szacownymi tyłkami usyfioną podłogę koło – jakżeby inaczej – zaplutego kosza na śmieci, w budynku terminalu pojawił się czarny dym i strażacy... W międzyczasie wybiła uświęcona godzina piętnasta i Pan z wypożyczalni, który miał nam wydać opłacony już samochód, poszedł sobie do domu. Kto bogatemu zabroni.
Nic to, pomyślała sobie Matka. Dokulamy się w końcu na to cholerne Gozo, a tam nerwy ukoimy w oczekującym nas luksusie. Luksus ten obiecywał przecież Dobry Wujek Internet w postaci pięknie wyretuszowanych zdjęć starej wiejskiej willi z ogrodem i basenem, zarezerwowanej przez Matkę w niezwykle okazyjnej cenie. You probably see where this is going. Kto przy zdrowych zmysłach wierzy w rzeczy znajdowane w Internecie, no kto? Na szczęście nie było aż tak źle. Willa okazała się wprawdzie być przybytkiem nieklimatyzowanym, co w pierwszej chwili odczuliśmy jako gwałt i obrazę wszystkich świętych (termometr w aucie usłużnie wskazywał 34 stopnie), jednak rekompensowała wszystkie niedogodności zacienionym ogrodem z basenem. Tak przynajmniej myśleliśmy wieczorem.
Rano natomiast odkryliśmy, że staliśmy się pożywną przekąską dla nadlatującej z owego pięknego ogrodu armii meszek. Skrzydlata zaraza z niewiadomych przyczyn rzuciła się tylko na dorosłych, bachory zostawiając w spokoju. Może france wyczuły, że z prawdziwymi potworami lepiej nie zadzierać. Dalej już tylko antyhistaminy doustne, antyhistaminy na skórę, olejki eteryczne, odstraszacze i inne niedziałające pierdolety. Przydałyby się też psychotropy, ale na to już nie udało nam się namówić miłej pani w aptece. Nic oczywiście nie pomogło, drapiemy się do teraz (Ojciec ma nawet do tego specjalne żółte grabki ukradzione bachorom z zestawu plażowego).
Poza utratą punktów poczytalności wszystko w normie. Precel milion pięćset razy dziennie skacze z rozbiegu do basenu pokrzykując coś o Kapitanie Ameryce, walczy z palmami i kolekcjonuje badyle. Kluska uprawia uporczywy stalking okolicznych kotów. Zmusiła nas do nabycia trzech wielkich puszek kociego żarcia i od rana wystawia przynętę na domowych schodkach. Czerwony piach z okolicznych plaż znajdujemy nawet w porannej kawie. Ot, wakacje nad morzem.