- Szalooom! - wykrzykuje Kluska radośnie, wkraczając rano tanecznym krokiem do piekarni przy skwerze Syjonu w centrum Jerozolimy. - Szalooom! - rozpromienia się młody kasjer-okularnik w fartuchu i stojąca przed nami w kolejce drobna dziewczyna w mundurze, z przewieszoną przez ramię długą bronią z podwieszonym granatnikiem i wystającym z kieszeni spodni Iphonem. A potem przechodzimy do kontemplacji dostępnych rogalików i drożdżówek.
Ale najpierw do Jerozolimy trzeba było dotrzeć. Znaczy trzeba było przeżyć na własnej skórze doświadczenie, jakim niewątpiliwe jest wizyta na dworcu w Tel-Avivie, jak się okazuje - największym autokarowym dworcu świata. Już samo znalezienie wejścia, gdzie wpuszczają pieszych z bagażami było pewnym problemem, potem jeszcze kontrole, wykrywacze, 30 wjazdów ruchomymi schodami po 7 piętrach wśród różnorakich knajpek i biznesów handlujących mydłem i powidłem... Ale było fajnie, wesoło i po chwili byliśy takimi ekspertami dworcowymi, że nawet zdezorientowani lokalni podróżni dopytywai nas, czy aby są na dobrym terminalu.
Jerozolima od samego początku zieje tą przedziwną atmosferą, którą mają miasta bardzo stare, przesiąknięte swoją wiekową tradycją przesączającą się z każdej cegły, a jednocześnie - właśnie za sprawą tej starości - wypełnione po brzegi turystami, pielgrzymami, sprzedawcami pamiątek wszelakich i sieciowymi kawiarniami. Już pierwszej nocy Matka zmusiła wszystkich do włóczęgi po starym mieście, co zaowocowało kilkoma obserwacjami.
Ojciec zajmował się przeprowadzaniem własnej klasyfikacji jarmułek pod względem "wypaśności", gdzie na szczycie rankingu znalazły się egzemplarze "bling bling" wysadzane błyszczącymi cyrkoniami. Kluski znów wołami nie dało się odciągnąć od kramów z kiczem, tandetą i drobiażdżkami made in China, gdzie roześmiani sprzedawcy wciskali jej na ręce kolejne pierścienie i bransolety, zaś Matka przeżywała szok kulturowy spowodowany odkryciem, że w jednym z najbardziej turystycznych i zawalonych ludzkim tłumem miejsc na świecie da się prowadzić czyste i powszechnie dostępne publiczne toalety. Jak widać Jerozolima zaimponowała każdemu, choć różnymi rzeczami.
Powiedzmy sobie szczerze, że gdzie się tu człowiek nie obróci, znajdzie jakieś miejsce święte do którego na pewno warto ustawić się w długaśnej kolejce ludzi, którzy mają wielką chęć całować błogosławione cegły i palić świece. Nie mieściło się to niestety w wizji zwiedzania, jaka powstawała w głowie Kluski, tak więc chcąc-niechcąc nasza wizyta w tym niezwykłym mieście, gdzie na każdym kroku potyka się człowiek o zabytki, skupiła się na:
a) targowiskach i szoukach, gdzie delikwentka z oczyma wielkimi jak spodki wyciągała łapska po kolejne dziwa
b) liczeniu i klasyfikowaniu kolorystycznym napotkanych kotów (dziesiątek, powiada wam Matka, dziesiątek kotów...)
c) zbieraniu pamiątkowych kamieni, szyszek i żołędzi, które Matka poprzysięgła zapakować do walizki i zabrać do domu, aby następnie pod osłoną nocy, skradając się niczym ninja, podebrać te trzy kilogramy pamiątkowego szajsu i wynieść cichaczem w nadziei, że potwora się nie zorientuje
d) włóczędze, włóczędze i jeszcze raz włóczędze, oglądaniu chłopaków mistrzowsko grających w piłę tak, żeby im jarmułki nie pospadały, zjeżdżaniu na lokalnych zjeżdżalniach, podglądaniu localsów rytualnie myjących ręce, oraz poszukiwaniu lokalu, który w szabasową noc zaserwuje nam burgery i fryty (z sukcesem, a co!)
Na koniec zostawiliśmy sobie jeszce cud nad cudy, czyli Muzeum Izraela, gdzie spędziliśy calutki dzionek. Trochę na Monetach, Renoirach i Rubensach, ale przede wszystkim w pawilonie sztuki współczesnej oraz w doskonałym ogrodzie współczesnej rzeźby - jak wiadomo bachory i sztuka współczesna dostkonale współgrają, po pierwsze dlatego, że przyjmują ją po prostu sercem, bez żadnego balastu kulturowego, po drugie zaś dlatego, że rzeźba przedstawiająca gigantyczny ogryzek jabłka to bo prostu zarąbista sprawa, która definitywnie przebija wszystkich holenderskich mistrzów razem wziętych. No i natknęliśmy się tam na najbardziej wypasiony domek na drzewie świata (wiecie - szło-drewno-wow, wow!), zaprojektowany przez Kogoś Bardzo Znanego. Dzięki temu komuś za godzinę spędzoną na zimnie bez najmniejszych widoków na kawę. Naprawdę, wielkie dzięki.
- To co Klusko, co powiemy Preclowi, jak dolecimy już do domu? - pyta Ojciec na lotnisku.
- Szalom ziom! - ryczy roześmiana, naładowana pożegnalnymi lodami Kluska, gdy opuszczamy miasto trzech religii. Fajno było, przybijamy Ohanowy znak jakości.