Czasem nachodzi Matkę jakaś pomroczność jasna i zaćmienie mózgu, jakiś pęd niezrozumiały acz kompletnie autodestrukcyjny, podszept szatański. A może by tak z bachorami walnąć jakiś projekcik artystyczny? Wiecie, takie szumne DIY, co to wspaniale wygląda na cudzych blogaskach, na tych instagramach twórczo rozwijających, zdjęciach pięknych jak marzenie, gdzie narybek w pozie uroczego skupienia paćka sobie pędzelkiem na tle estetyki skandynawskiej. I niby to jest idea piękna i dobra, ale jak wiadomo oczekiwania internetowe stoją zawsze w rażącej sprzeczności z rzeczywistością. Ale kilka rzeczy to nawet nam się udało!
Po co ci to było? Pyta się Matka samej siebie, myjąc szczoteczką do zębów fugi kuchenne. No ale czy można było przewidzieć, że Kluska - pozostawiona sama z farbkami na minut dziesięć - wyleje je na podłogę w wielką kolorową kałużę, w której następnie radośnie się wytarza, a w dalszej kolejności skocznym kucgalopkiem będzie hasać po mieszkaniu, pozostawiając kolorowe ślady swych uroczych stópek? Znaczy się tych kajaków w rozmiarze 34? A do tego Precel, delikwent zazwyczaj nie wzruszony, dziarsko podejmie temat - chwytając za piankowy pistolet wyruszy realizować topos wielkiego myśliwego na tropie dzikiego zwierza? Czy można było?! Zapytuje Matka lirycznie i retorycznie, na czworakach szorując.
Parę takich wtop się zdarzyło, a i owszem. Mogły paść jakieś zapewnienia o wyrywaniu nóg z miejsca, gdzie plecy kończą swą szlachetną nazwę. Ale od tego czasu Matka zmądrzała - jeśli nachodzi ją znów artystyczny zryw, to najpierw puka się mocno w głowę, potem czeka minut dziesięć, a potem szuka sposobu, żeby całą tę artystyczność delikatnie ukierunkować w stronę możliwie małego rozpiździelu. No więc proszę bardzo, oto garść pomysłów.
Część pochodzi z bardzo zacnej książki "Crea Tu", która wprawdzie jest w języku Dantego (którym nikt u nas nie włada), ale udaje nam się z samych zdjęć wyciągnąć fajne patenty.
Mamy zatem:
1. Losowe wycinanie kształtów ze złożonych na pół fragmentów samoprzylepnego kolorowego papieru, z których następnie równie losowo powstają przeróżne stwory. Całkie spoko to wychodzi, można walnąć losowe aranżacje, dorysować równie losowe części ciała i jest zgrabne dzieło.
2. Test Rorschacha level domowy, czyli wyciskamy na kartkę pełno kolorowych mazi, składamy na pół (a co tam, że zawsze wypływa bokiem) - i znów dorysowujemy co się da. Ta działalność weszła nam jak w masło, wciągnął się nawet Precel, zwyczajowo oporny.
3. Rysowanie po koszulkach to jest już wyższa szkoła jazdy - choć całość wychodzi zaskakująco ekonomicznie. Paczkę sensownych pasteli do tkanin można kupić za dychę, a białe koszulki dziecięce chodzą na Alledrogo za pięć złotych z małym hakiem. Niestety istnieje ryzyko, że się potwory rozkręcą i będą tworzyć i tworzyć, a potem nosić swe wiekopomne dzieła. No i w drzazgi idzie reputacja sławnej blogerki dzieciowo-modowej.
4. Rysowanie po obiektach wszelakich - tutaj uwaga, stąpacie po cienkim lodzie. Najpierw były wachlarze, takie po parę złotych ze sklepu mydło i powidło. Potem puzzle do malowania. A potem już totalna wolna amerykanka. Kluska wzięła na warsztat wszelakie stare pudełka i opakowania, ozdabia zawzięcie. No i myśli sobie Matka - kurde, a gdyby tak z małą potworą pójść w decoupage? A potem nagle spływa na nią ta myśl - weź ty się, kobieto, puknij w łeb!
Jeśli i wy cierpicie na chorobliwe ambicje i pragniecie rozwijać w narybku miłość do prac ręcznych, to przybija wam Matka wirtualną piątkę. Cóż zrobisz, nic nie zrobisz. Trzeba sprawdzić, po ile chodzą te zestawy do decoupage...