Jakoś tak dziwnie - pojechać do Londynu wiosną i nie zostać ani razu podlanym porządnym brytyjskim deszczykiem, prawda? No więc podlało nas, a i owszem.
Do tego odkryliśmy pewnego ranka, że temperatura czoła Precla spokojnie wystarczyłaby do usmażenia sadzonego jaja, zaś Klusce w nocy wylazła na twarzy tajemnicza wysypka. Oto ostatnia partia naszych przygód na wiosennych mini wakacjach. Naszpikowawszy latorośl ibuprofenem Matka zarządziła wymarsz do Tate Modern - wszak imperialistyczna brytyjska gorączka nie stanie nam na drodze (na marginesie okazało się, że lokalny syrop dla dzieci smakuje jak ambrozja, więc trzeba było opędzać się od Kluski podstępnie ustawiającej się w kolejce z otwartym dziobem). Wiadomo, że sztuka współczesna z małymi dziećmi zawsze cieszy bardziej, zwłaszcza kiedy Profesor Kluska komentuje co ciekawsze dzieła.
Następnie w błysku genialnego pomyślunku skierowaiśmy się do najfajniejszego placu zabaw w okolicy, czyli wdrapaliśmy się na okręt Belfast. A tam drabinki, włazy, wysokie progi, niskie sufity, arcystrome schody, łańcuchy rozciągnięte na ziemi i krypne figury marynarzy rozstawione po kątach. Innymi słowy idealne warunki, by bachory śmigały wesoło wtę i wewtę, zaś Ojciec z Matką biegali za nimi z obłędem w oku i pianą na ustach. Nie dało się ich wyokrętować aż do zamknięcia statku, kiedy to litościwie zeszli na ląd. Aby zaoszczędzić sobie kolejnego zawału serca następnego dnia ruszyliśmy do zoo, gdzie głaskaliśmy marokańskie karaluchy, obserwowaliśmy axolotle i podziwialiśmy pingwiny śmigające za szybą. A potem w poczuciu narastającego obłędu wróciliśmy do domu, by popaść w chorobę i otępienie. I wiecie co? Pewnie powtórzymy to wszystko za rok.