- Mamo, a czy rano w Afryce jest dłuższe niż rano w Polsce? - zapytał Precel ciemną nocą, z oczyma klejącymi się od snu. Skubaniec dobrze wie, że jak Matka się rozkręci na jakiś temat, to gada i gada, zamiast pospieszać do spania. No i się zaczęło.
Najpierw postanowiła Matka wywinąć się z tej pułapki sprytnym sposobem, informując delikwenta, że "rano" jest pojęciem względnym - i basta. Ale zaraz odpaliła jej się w głowie ta nieznośna potrzeba ciągłego objaśniania rzeczywistości, która pojawiła się wraz z narodzinami pierwszego Potwora i zostanie chyba już na wieli wieków. No więc zaczęło się. O równiku, półkulach, osi nachylenia ziemi, krążeniu, układzie słonecznym. O obrotach sfer niebieskich po prostu.
Następnego dnia wyciągnęliśmy "księgi astronomiczne" i zaczęliśmy męczyć ten nieszczęsny układ słoneczny. Na pierwszy ogień poszedł fantastyczny Profesor Astrokot, potem zaś dwie kosmiczne książki z okienkami (przedruki wydawnictwa Usborne, które nad Wisłą wypuszcza Olesiejuk). Te okienka to jakiś fenomen u nas w domu - sprawiają, że książki czyta się chętniej, dłużej, ze zbyt dużym wręcz entuzjazmem. Czasem jakieś okienko nie wytrzymuje nadmiaru tej ekscytacji, zostając w ręce małego wandala, a wtedy Matce wybucha głowa, gdy przez zaciśnięte w sztucznym uśmiechu zęby syczy, że nic nie szkodzi.
Kosmos bez tajemnic i Sprawdźcie sami: kosmos są w założeniu podobne, skierowane jednak do różnych grup wiekowych. Ta pierwsza jest mniejszego formatu, z mniejszą ilością okienek, przedstawiająca fakty do ogarnięcia umysłem trzyletnim. Druga to właściwie to samo, ale na sterydach - księga większa i bardziej skomplikowana, z dużą ilością kosmicznych informacji, faktów i ciekawostek. No i ręce aż świerzbią, by okienka otwierać. Na pierwszy ogień poszedł oczywiście układ słoneczny.
Na pewnym etapie wspomniane już rano w Afryce zmieniło się w rano na Marsie. Precel z dezaprobatą przyjął fakt, że nasz gatunek jeszcze nie skolonizował czerwonej planety - być może Matka zbyt entuzjastycznie opowiadała o wodzie na Marsie. Z pomocą przyszła Kluska, która zaproponowała po prostu, że należy tę sprawę załatwić raz a dobrze i polecieć samemu. Matka, niezwykle ucieszona perspektywą pozbycia się Potworów na kilkanaście miesięcy (a to zaledwie lot tam i z powrotem, nie licząc samej kolonizacji oraz hodowli królików i koników, którą Kluska planowała założyć), przystąpiła do produkcji układu słonecznego.
Jak można się było spodziewać, sypanie dwóch kilogramów soli i mąki, wygniatanie, wałkowanie i wykrawanie planet były zabawą całkiem spoko, ale ileż można? Czemu ten układ ma aż osiem planet?! I tak mieliśmy szczęście, bo ze spokojnym sumieniem mogliśmy już olać Plutona. Potem nastąpiła rzecz niesłychana - udało się powstrzymać dziką inwencję twórczą Kluski, która już zabierała się do kolorowania Neptuna w żółto-różowe ciapy, i skłonić ją, by choć w przybliżeniu trzymała się kolorów z Profesora Astrokota. Wielkość poszczególnych planet, dyktowana średnicą pokrywek, talerzy i miseczek, nie jest może idealnie zgodna z rzeczywistą skalą, ale kto by się tam przejmował, kiedy już można latać między nimi promem kosmicznym. No i słońce dosztukowaliśmy z dyni, bo mąki nie starczyło.
Na koniec chciała jeszcze Matka zaprezentować fosforyzujący układ słoneczny, na który mieliśmy chrapkę w tym wpisie - a że akurat był środek dnia, zamknęliśmy się w łazience. Gdy tylko drzwi otwarły się ponownie, do środka wpadł bardzo zaaferowany kot i rzucił się na nowe "piłeczki". Żyłek nie dało się już rozplątać, musieliśmy całe cholerstwo rozmontować. Wielkie dzięki, futrzasty draniu!
Powyższy wpis jest częścią projektu Dziecko na Warsztat. Możecie też poczytać wpisy innych uczestniczek projektu, które pewnie trochę lepiej ogarniają rzeczywistość ziemską i kosmiczną.