Nie do muzeuuuum, nieee do muzeeeuuum... jęczy Kluska, teatralnie powłócząc nogami. Bo niby fajnie było, ale chyba trochę przegięliśmy z ilością przybytków kultury. Jedziemy więc do skansenu i do parku. Na koniec księżna łaskawie zgadza się jeszcze zobaczyć dinozaury – bo dinozaury są fajne nawet w muzeum.
Pewne rzeczy są bardzo zaskakujące, gdy człowiek zostaje rodzicem. Na przykład to, że ktoś może w jednej chwili rozsądnie rozmawiać, a w drugiej przez pół godziny histerycznie płakać, bo banan złamał się na pół. Albo to, że przez trzy lata trzeba od piątej rano bawić się w inwazję kosmitów - co w zimie oznacza środek nocy. Albo to, że człowiek miesiącami marzy, żeby się potworów pozbyć z domu, a potem już następnego dnia nie myśli o niczym innym, tylko co u nich słychać. I budzi się człowiek sam z siebie o tej nieboskiej porannej godzinie. Ale – tu zarzucimy truizmem – najbardziej zaskakuje, jak bardzo zmienia się optyka życia. Bo nigdy by się Matka z Ojcem nie spodziewali, że za najbardziej ekscytujące rzeczy na zagranicznym wyjeździe uznają place zabaw, fontanny i skanseny ze zwierzętami (w tej kolejności). Radość z nich jest autentyczna – i na cholerę człowiekowi ta cała kultura wysoka.
Toczy się więc człowiek prawie sto kilometrów do skansenu etnograficznego i jara się jak Londyn w 1666. Dlaczego? Bo będą kozy i osiołki! No i trzeba przyznać, że rzeczywiście były i z ręki jadły, skubańce jedne. Były tez przekąski prosto od tradycyjnego piekarza, bardzo fascynujące świnie w chlewiku i zimne belgijskie piwo dla styranego życiem Ojca. I oranżada, przez którą musieliśmy wielokrotnie z narażeniem życia robić na ekspresówce postoje na siku. W ramach obcowania z naturą zaliczyliśmy jeszcze Muzeum Historii Naturalnej, gdzie Precel analizował związek między tyranozaurem a kurą, Kluska zaś ma przemian z dzikim rykiem zaczepiała komputerowe wizualizacje gadów i z histerycznym piskiem uciekała do Matki – i tak ze dwadzieścia razy.
Jeśli nie macie co ze sobą począć w ciepłe wiosenne weekendy, to uprzejmie donoszę, że dolecieliśmy z do Brukseli za jakieś siedemdziesiąt zeta za głowę. I wy możecie nakarmić belgijskiego osła!