"Macie nadpłatę" - rzuca z uśmiechem pani obsługująca samochody wyjeżdżające rankiem na ogromny prom z Tallina do Helsinek. I wręcza zaskoczonej Matce voucher. Matka początkowo oponuje, ale kątem oka zerka i widzi kwotę niebagatelną. No i budzi się w niej człowiek promocyjno-oszczędnościowy. Wszak za taką kasę nakarmimy na tym promie cała rodzinę po brzegi, i to dwudaniowym obiadem z wołowiny z Kobe! A potem sen pryska jak bańka mydlana, skandynawska ekonomia rozjeżdża matczyne marzenia czołgiem. Starczyło, owszem. Na bułkę, sok i kawę. Zamiast szoku kulturowego Helsinki witają nas szokiem finansowym.
Parking. Hot dog w kiosku. Pizza. Bardzo szybko przestajemy cokolwiek przeliczać na poczciwe złocisze, oszczędzamy sobie trochę zdrowia psychicznego. Oszczędzimy też sporo na koloryzacji, bo w przeciągu paru dni Matka by osiwiała. Jak sobie pomnożycie koszt regularnego farbowania razy średnia długość życia kobiety w Polsce, to sami zrozumiecie, że to była z ekonomicznego punktu widzenia bardzo logiczna decyzja. Idziemy w tango, i to z przytupem. Zwłaszcza gdy odkrywamy restauracje serwujące makaron w porcjach rodzinnych w wielkim garze.
Dzięki temu Helsinki okazują się całkiem przyjemnym miastem. Gdybyśmy włóczyli się tam nocami, to pewnie przypominałyby trochę Gotham. Wiecie, taki surowo ciosany nordycki Jugendstil, posypcie go trochę śniegiem i posadźcie faceta w czarnej pelerynie na wieży kościoła, będzie jak znalazł. Oczywiście bachorów nie interesuje to ani trochę. Interesuje ich za to wielka rzeźba w kształcie wściekłego szczupaka, wszystkie zamknięte drzwi, których nie da się otworzyć, wszędobylskie mewy, fiński dizajn, ktory można łatwo stłuc i memorabilia z Muminkami, które na każdym kroku czają się na matczyny portfel.
No dobra, dizajn-srizajn, powiecie. Co tam mają ciekawego dla normalnych ludzi? No cóż, my na długie godziny utknęliśmy w akwarium, gdzie obserwowaliśmy bardzo zacną ośmiornicę, odkurzaliśmy szkielety ichtiozaurów i oglądaliśmy płaszczki od spodu. I powie wam Matka, że ten, kto wymyślił, żeby na początku z biletem dawać dzieciakom pytania zdrapki, na które odpowiedzi szuka się na ekspozycji, by po wyjściu otrzymać order z ziemniaka (pardon, plastikowy medal) to był jakiś cholerny geniusz. Niestety ten sam genialny umysł umieścił także w sklepiku akwariowym piankowe szable pirackie w kolorach czarnym i różowym...
Drugim jasnym punktem na helsińskiej mapie jest muzeum sztuki współczesnej Kiasma, a w nim cuda i dziwy. Co powiecie na dzieło pełne dużych białych larw drążących tunele (oraz towarzysząca im karteczka informująca, że widz może wyluzować, gdyż larwy są szczęśliwe, mimo że nie z wolnego wybiegu)? Jest też sala pełna rozwalonych i wygiętych telewizorów, która do dziś śni się Ojcu w najgorszych koszmarach. Kiasma to trochę hardcoru i trochę zadziwienia światem, więc Matka poleca w ciemno, a Ojciec dramatycznie odradza.
Helsinki to fajne miasto na pieszą włóczęgę. Proste, płaskie, niezbyt gorące nawet w szczycie lata, czyste i pełne dobrego designu. Może za wyjątkiem dworca głównego, który - w całej swej architektonicznej glorii i chwale - pełen jest dziwaków najróżniejszego sortu. Jest to swoją drogą odwieczne prawo dworców głównych na całym świecie i nie przyszłoby nam do głowy go kontestować. Włóczymy się więc lokalnie. Mewy gonimy z dzikim rykiem na placu przed katedrą. Robimy zjeżdżalnie na schodach prowadzących do Soboru Uspeńskiego. Urządzamy wielkie legowisko na poduchach w hallu Muzeum Miejskiego. Macamy różne pamiątkowe Muminki.
A wiecie, co jest w tym absolutnie najlepsze? Że patrząc na wasze bachory zapięte po szyję w ciepłe polary i fińskie dzieciaki latające dokoła w tiszertach, nigdy ale to przenigdy nikt nie zapyta was, czemu wasze dziecko nie nosi czapeczki.
Gdybyście więc planowali wyprawę po krajach skandynawskich, rajd wybrzeżem bałtyku czy wizytę w Świecie Muminków w Naantali, dorzućcie sobie parę dni w Helsinkach. Warto.