Większość z nas ma pewnie jakieś miejsce na świecie, idealizowane słodyczą młodzieńczych wspomnień, błyszczące idyllicznie w pamięci, odkrywane ponownie z radością i witane niczym stary przyjaciel.
Dla jednych to będą Bieszczady, dla innych plaża gdzieś w Grecji, dla Ojca i Matki zaś - Londyn. No więc okazuje się, że tego typu romantyczne wyobrażenia pryskają jak bańka mydlana w starciu z konkurencyjną wizją wakacji zrodzoną w umyśle, żołądku i pęcherzu bachora. Oto nasz Londyn z dziećmi.
Ale do rzeczy. Zacznijmy od logistyki. Jesienią zeszłego roku wyhaczyła Matka bilety do Londynu za stówkę. Kluska, jako dojrzała i dorodna bestyja, lata już na własnym fotelu, co przekłada się nie tylko na wymierne korzyści dla matczynego kręgosłupa, ale i przyrost kombinatorstwa. Pojedźmy jedynie z podręcznym - myśli sobie Matka - wszak cztery małe bagaże na tydzień podróży nam wystarczą. Potwory nie brudzą się już tak bardzo, a i pieluchy czy nocniki już niepotrzebne (Pomyślicie pewnie, że trzeba było kupić w Walmarcie, a potem oddać, ale jakoś tak.. nie bardzo). Staraś, Matko, a głupiaś. Ale o tym później.
Na razie lecimy, lecimy dzielnie, nabywszy dwa zestawy "surprise activity pack for boys and girls" w pewnej irlandzkiej linii lotniczej. Jako ciekawostkę napomknie Matka jedynie, że zestaw chłopięcy zawierał booster do karcianki Dr Who, zaś zestaw dziewczęcy - talię kart do pokera z różowymi kotkami. Czy jest na sali jakiś specjalista od gender studies, który podejmie się to zinterpretować? A my lecimy. Ojciec i Matka jeszcze pełni energii, z radosnymi uśmiechami na twarzy, bachory przyglądające się temu rodzicielskiemu podekscytowaniu z pewną podejrzliwością, węszące już w matczynym entuzjazmie czyhające na horyzoncie muzea.
Pierwszy kubeł zimnej wody spada na Matkę gdy okazuje się, że dotarcie z lotniska do mieszkania zajmuje nam prawie sześć godzin. Sześć. Serio. Najpierw bachory żądają drugiego śniadania, godzina schodzi więc w lotniskowej kawiarni, bo kolejki, bo nie na to miałem ochotę, bo siku. Potem obydwoje, nie śpiący już przecież popołudniami, symultanicznie ucinają sobie drzemkę w pociągu do miasta. Oj tam drzemkę - drzemisko. Matka dokonuje cyrkowej sztuczki i wspina się na wyżyny akrobacji, upychając obydwoje jednocześnie w naszej nieco już wysłużonej parasolce. Dzięki, MacLaren, raz jeszcze ratujesz nam życie. Następnie budzą się i żądają trzeciego śniadania - niczym cholerne hobbity. Potem metro z przesiadką. I - nie zgadniecie - przekąska, gorąca czekolada i naprzemienne wizyty w toalecie. A co z obiadkiem? - pyta Precel niewinnie, zaś na drugim planie w zwolnionym tempie widać, jak Matce wybucha głowa.
Koniec końców tego dnia udało nam się zaliczyć przechadzkę po mieście i akwarium. Akwarium londyńskie to jeden z najwspanialszych tego typu przybytków, jaki Matka w życiu widziała, a wierzcie jej, że widziała wiele - w tym wielką orkę wyskakującą z basenu ze swoim treserem na nosie. Zaczęliśmy z wykopem, żeby Potworom na starcie szczęki opadły, i nie pomyliliśmy się. Wielgachny zbiornik z rekinami, podwodny tunel, otwarty płytki basen pełen płaszczek i oczywiście hicior nad hiciory - zbiornik do głaskania. Tak, głaskania. Rozgwiazdy, małe kraby, ukwiały, krewetki - proszę bardzo, macać można do woli, byle delikatnie. Pół godziny tam spędziliśmy, próbując prośbą, groźbą i szantażem skłonić Kluskę do ruszenia w dalszą drogę. Potem jeszcze lizakowa loteria, na której wygraliśmy najlepsze nagrody (sprawa była trochę ustawiona, bo Pan loteriowy patrzył na poczynania Kluski z mieszaniną podziwu i przerażenia), a na koniec wieczorny spacer po centrum.
Kolejny dzień przeznaczyliśmy na najwspanialsze miejsce, jakie istnieje na ziemi. British Museum. Nic Matki w Londynie bardziej nie podnieca, więc z dziką ekscytacją przebierała nogami, by rzucić się w wir ekspozycji. Niestety popełniła rodzicielka bardzo poważny błąd strategiczny już na początku, bo w kolejce do szatni mimochodem zwróciła uwagę na czekoladowe mumie w blaszanych sarkofagach, dostępne w muzealnym sklepiku, które kupimy przy wyjściu. I zaczęło się - bachory niczym zacięte, zdarte płyty, z potwornych gardeł co kilkanaście sekund "muumia, muuumia, chcę, kup mi, muuumia..." Kto ma dziecko ten wie, że mogą tak naprawdę długo. Coś w Matce pękło dopiero na piętrze, na dziale egiptologicznym. I oto personel oraz licznie zgromadzona widownia byli świadkami sceny, gdy stateczna trzydziestoparolatka klęka, patrzy swoim uroczym dzieciątkom głęboko w oczy i syczącym głosem informuje, że pierwszej osobie, która jeszcze raz powie "czekoladowa mumia" powyrywa nogi z tyłka. Zadziałało. Dwie godziny później, gdy padnięta Kluska zasnęła Ojcu na ramieniu w drodze do wyjścia, Precel spojrzał niepewnie i zapytał "Mamo, a możemy już teraz pogadać... no sama wiesz o czym?". Mogliśmy.
Acha, jeszcze jedno - kojarzycie może taki ikoniczny zabytek ze zbiorów British Museum, brązową figurę kota z Epoki Późnej, tak zwanego kota Grayer-Andersona? Otóż w księgarni muzealnej mają pluszową wersję. Zgadnijcie co zrobiła Kluska. Zdjęła go z półki, położyła się na nim na podłodze i zaczęła szeptać "Kocham cię, kotku!".
- To jak nazwiemy twojego kotka? - pyta zrezygnowana Matka, lżejsza o 15 funtów, bo wszak i Preclowi trzeba było kupić komplet ołowianych rzymskich żołnierzyków - może Bastet?
- Nie! Makaronik! - odpowiada Kluska stanowczo. Po chwili jednak zmienia zdanie - Dobrze Mamo, Pasztet!
Poznajcie nowego domownika, Paszteta.
P.S. Fun fact: Matka jest z wykształcenia archeologiem egiptologiem. Ma skłonność do zakurzonych eksponatów i przypisów oksfordzkich. Zachwyca ją design jednorazowych kubków do kawy w muzealnej kawiarni.