Kalosze, kalosze, kalosze weźcie koniecznie. Z każdej strony bombardowały nas rady, a właściwie to jedna rada. Te kalosze nieszczęsne. Na liście rzeczy do spakowania pierwsze. Oczywiście "lista" to w naszym przypadku bardzo eufemistyczne określenie świcha, na którym Matka na dwie godziny przed wyjazdem naskrobała, że koniecznie trzeba spakować aparat, bo inaczej ktoś umrze w męczarniach. Jak zapewne wiecie, potomstwa mamy dwoje. No więc plan spakowania kaloszy udało się zrealizować w 50%...
Gdy na lotnisku zorientowaliśmy się, że posiadamy jedynie jedną parę kaloszy, początkowo ogarnął Matkę blady strach, potem jednak zracjonalizowała sobie, że wszak jedziemy do Kaloszowego Kraju, gdzie z pewnością obwoźni sprzedawcy kaloszy będą nas obrzucać swoim towarem o każdej porze dnia i nocy. Uspokojona tym faktem usadziła wszystkich w samolocie i sięgnęła po tablet, ażeby rzucić go szarańczy na żer, kupując sobie troszkę świętego spokoju. Wtedy okazało się, że kalosze nie są bynajmniej jedyną rzeczą, której zapomnieliśmy...
Gdy trzy godziny później lądowaliśmy wśród zielonych pól i leperchałny pierzchały spod kół samolotu, usłyszała Matka kątem ucha, jak tata chłopca siedzącego przed nami mówi poirytowany "Nie, nie dam ci komórki, ciągle tylko gry i gry, książkę byś poczytał, patrz jak się dzieci z tyłu ładnie bawią!". I miała Matka ochotę udusić tego gościa sznurem uplecionym z własnych włosów, co je sobie ze zgryzoty wydarła w trakcie tego lotu, kiedy to uprawiała teatr jednego aktora wcielając się we wszystkich złych ze starłorsów, jedną ręką rysując jednocześnie ciasteczkowe przyjęcie, a drugą żonglując wodą mineralną, żelkami, spinkami do włosów, chusteczkami i stadem słoni na patyku.
No dobra, co nas nie zabije, to nas wzmocni, co nie? Również to, że dyżurna karta kredytowa odmawia współpracy, samochód z wypożyczalni nie chce zapalić, jest ciemna noc, zimno w pizdu i deszczyk lekko zacina bokiem. O litanii skarg stękanych rzewnym głosem gdzieś z okolic łokcia to już nawet nie warto wspominać. Bardzo tym wszystkim wzmocniona Matka nie wzięła nawet pod uwagę, że wprawdzie w naszym domowym samochodzie światła zapalają się automatycznie wraz z silnikiem, ale to wcale nie znaczy, że w innych autach jest tak samo - i jeśli zbliża się północ, a od godziny wszyscy kierowcy na autostradzie migają ci światłami, to wcale nie dlatego, że są wrednymi Irlandasami.
Ale przynajmniej mamy jedne kalosze! - powtarzała sobie Matka optymistycznie, gdy w końcu dokulaliśmy się na pierwszy nocleg do Kilkenny. I wiecie co? Ten pierwszy dzień był jedynym, kiedy padało. Potem od razu słońce, irlandzkie "upały", ptaszki, motylki i lokalne dziewczyny w miniówach. No i Kluska, to dziecię biedne, w ocieplanych gumowych kaloszach...
Celem upiększenia tej opowieści macie dziś garść fotek z Kilkenny i Cork - wkrótce kolejne matczyne wypociny podróżnicze, z których dowiecie się, gdzie byliśmy, co robiliśmy oraz wszystkiego, co zawsze chcieliście wiedzieć o owcach, ale baliście się zapytać.
Uprzedzając pytania - tak, trawa jest tam naprawdę tak obłędnie zielona. A to dziwne coś z religijnymi obrazkami to jest piekarnia.