Są takie książki, które będziemy chyba czytać w nieskończoność. Serio, oczyma wyobraźni widzi Matka czasami takie sceny, kiedy trzydziestoletni Precel wraca z pracy i od progu biegnie w stronę półki z książkami, tubalnym głosem żądając, żeby czytać mu teraz-zaraz-natychmiast tą książkę, bo już od dwóch dni nie mieliśmy jej w rękach i on zdążył zapomnieć, że zna ją całkowicie na pamięć. Tak właśnie jest z przygodami Una i Matiego.
Dwóch braci, mieszkających gdzieś w szwedzkich górach, poznaliśmy najpierw w zimowej scenerii przy okazji wydanego parę lat temu Yetiego, ale pozwólcie, że zaczniemy od nowszego tomu - Ducha z Butelki.
Na pchlim targu można kupić bardzo wiele strasznie przydatnych rzeczy, zwłaszcza, gdy się ma nieco mniej niż dziesięć lat i trochę zbędnego grosza. Uno i Matki kupili niebieską butelkę, z której dość niespodziewanie wyskoczył dżin - i to nie byle jaki, bo piękny, kwiecisty strażnik cedrowego lasu. Wiadomo, że to niezwykle ważna praca, bo drzewa ogólnie są bardzo ważne, ale z wdzięczności za wypuszczenie ze szklanego więzienia dżin postanawia zostać chwilę z chłopakami i spełnić ich trzy życzenia.
Dalej historia toczy się dość klasycznie, w stylu wszystkich innych dżinowych opowieści - dość powiedzieć, że ostatnie życzenie chłopaki muszą zużyć na wyplątanie się z tarapatów, w jakie władowali się poprzednią prośbą. Ale cóż to były za przygody, proszę państwa, cóż za podróże! Ogród zrobiony ze słodkości, wieloryby, dinozaury, statek widmo! Będzie o czym opowiadać.
Nie pierwsza to zresztą niesamowita przygoda naszej pary. Zimą bracia wybrali się pozjeżdżać na deskach po górach i jakoś tak się złożyło, że zbłądzili w lesie. Na szczęście znalazł ich tam nie kto inny, jak swojski Yeti (swojski, bo lokalny, w przeciwieństwie do tych, co żyją w Himalajach), który zabrał chłopaków do swojej jaskini. Tak poznają tatę yetiego, który rzeźbi drewniane sowy, po czym wspólnie gotują pyszną zupę szyszkowo jagodową, zanim yeti odnosi ich do domu. I to w samą porę, bo Mati zaczynał już tęsknić za tatą.
Matkę zupełnie rozzbraja ten dziecięcy świat, który dorośli akceptują bez mrugnięcia okiem i bez krztyny zdziwienia. Na początku myśleliśmy, że bracia mieszkają tylko z tatą, bo w pierwszym tomie mama nie pojawia się wcale - nic to jednak, bo tata szykuje chłopakom mandarynki na drogę i smaży naleśniki z pełnym profesjonalizmem, jaki przystaje protagoniście literatury szwedzkiej. Tak więc tata ten - a potem również mama - z absolutnym zrozumieniem przyjmują fakt istnienia yeti, który podarował ich synom drewniane sowy, a potem dżina z butelki, który wypełnił im kieszenie słodyczami.
Przygody Una i Matiego złapały nas i nie chcą wypuścić. W kółko wracamy do tych historii - i specjalnie pisze Matka w liczbie mnogiej, bo jest w książkach Evy Susso i Benjamina Chauda coś takiego, że można je czytać z milion razy. Jest niesamowita historia, jest przygoda, są emocje i troszkę tęsknoty za domem. Ale przede wszystkim jest magiczne, niczym nieskrępowane dzieciństwo. A w kieszeniach zawsze coś pysznego do jedzenia.