Trochę wody w Wiśle upłynęło i wracamy z tematem książek bez słów - pierwszą odsłonę możecie sobie przypomnieć tu. Dziś dwie książki o poszukiwaniach i podróżach, ale takich nieoczywistych. W bonusie małpy-złodzieje, dwanaście zagubionych króliczątek i tajny szyfr Majów.
Pikotek chce być odkryty
Wiecie, co to jest Pikotek? A właściwie kto? Otóż pikotek to jest takie małe, wielkouche, długoogoniaste czerwone stworzonko leśne, którego nikt jeszcze nie odkrył. No i nie jest z tego zadowolony, bo bardzo chciałby zostać odkryty! Co więcej, pragnie tego przez długaśnych siedem metrów ilustracji Tomka Samojlika, w jednej z najdłuższych rozkładówek, jakie mamy na półce.
Skoro już o tej niezwykłej długości mowa, to jesto ona jednocześnie plusem (efekt wielkiego wow!) i minusem tej publikacji - trochę Matka dostaje palpitacji, gdy Potwory zabierają się za czytanie zbyt entuzjastycznie, bo oczyma duszy widzi dramatyczne rozdarcia. Na szczęście druk jest tylko jednostronny, więc nie trzeba nagle tej długaśnej karty obracać, bo to już byłby armagedon jakiś. Co więcej, ponieważ całość zwija się w harmonijkę chronioną grubą oprawą, można po prostu czytać Pikotka fragmentami, przerzucając kolejne części zgodnie z zagięciami.
Chociaż "czytać" to jest może niepoprawne słowo, bo w trakcie całej tej leśnej odysei poszukiwania tożsamości Pikotek nie wypowiada ani linijki tekstu - podobnie jak liczne otaczające go leśne stworzenia (takie prawdziwe, już odkryte i sklasyfikowane), czerwony stworek porozumiewa się wyłącznie przy pomocy piktogramów. Wszystkie inne zwierzaki mają zresztą swoje własne problemy czy cele, które możemy śledzić jako osobne mini historyjki, poznając przy okazji trochę zwyczajów rodzimej fauny (co w przypadku tego autora nie jest zaskoczeniem, prawda?).
Bardzo lubimy Pikotka oglądać, poszukiwać z mamą zajęczycą jej dwanaściorga rozbrykanych zajęczątek, podziwiać poroża, szukać orzechów i generalnie myszkować po lesie. A że nikt do nas nie mówi, to historie trzeba sobie opowiedzieć samemu. I jest w dechę.
Binek i Pulpet w świątyni Majów
Czytaliście kiedyś książkę, którą najpierw wertuje się od lewej do prawej, od początku do końca, a potem na ostatniej stronie siup! - zmieniamy kierunek i wracamy, te same strony oglądamy teraz od prawej do lewej? Nie? No to marsz po Binka i Pulpeta, będziemy im towarzyszyć w wielkiej wyprawie w głąb świątyni Majów. Włączcie sobie w tle muzykę z motywem przewodnim z Indiany Jonesa i ruszamy.
Duży format, sztywne kartonowe strony i prawie całkowity brak słów - jeśli nie liczyć naszego bohatera nawołującego swego niesfornego psa po imieniu, najwięcej tekstu znajduje się z tyłu książki, gdzie mamy krótkie instrukcje odnośnie zagadek i "znajdziek", których powinniśmy wypatrywać podczas lektury. Nie zwróciliśmy na nie zresztą na początku uwagi, zbyt skupieni byliśmy podążaniem za Binkiem ze strony na kolejną stronę, obserwowaniem, którą trasą się przemieszcza i jakie pułapki i przygody czekają na niego po drodze.
Podążając wraz z Binkiem za uciekającym psem, obserwujemy jak chłopiec walczy z olbrzymią anakondą, lata w stroju wielkiego kurczaka i, niczym nasz ulubiony filmowy archeolog, ucieka z walącej się świątyni. Jeśli tego będzie mało, wokół mnóstwo się dzieje - gromada małpek-złodziejek dostarcza komizmu sytuacyjnego, bawiąc się rozmaitymi podebranymi turystom przedmiotami, a na kolejnych stronach zaszyfrowano dla nas wiadomość w alfabecie Majów. No to w drogę, tam i z powrotem!